David Gilmour podbija Pompeje

David Gilmour jest jedynym muzykiem, który dwa razy wystąpił na arenie w Pompejach. Prawie pół wieku temu wraz z Pink Floyd grał przy pustych trybunach. Rok temu udało mu się wystąpić przed publicznością. Przed nim gościli tam głównie gladiatorzy.

Publikacja: 13.10.2017 17:00

David Gilmour podbija Pompeje

Foto: materiały prasowe

„Live at Pompeii", dwa koncerty Gilmoura w Pompejach, rzymskim mieście, które zastygło wraz z martwymi mieszkańcami, zalane przez lawę wydobywającą się z wulkanu Wezuwiusz w 79 roku naszej ery – to wyjątkowe i magiczne przeżycie dla gitarzysty oraz jego fanów. Tym bardziej że występy w lipcu 2016 roku były powrotem do miejsca, gdzie w październiku 1971 roku nagrał wraz z Pink Floyd wspaniały koncertowy film.

Jako pierwsi na pomysł występu w jednym z antycznych teatrów wpadli The Beatles. Jednak zamiast wcielić pomysł w życie – zajęli się nagrywaniem albumu „Sgt Peppers Lonely Hearts Club Band". Początkujący muzycy Pink Floyd otarli się wtedy o Lennona i McCartneya na korytarzach studiów Abbey Road. Gdy Beatlesi przestali istnieć, ideę występu na arenie gladiatorów przedstawił Floydom francuski reżyser Adrian Maben.

Pochowane miasto

Pompeje, choć były miastem rzymskim, są dla Francuzów miejscem szczególnym. To niemal pamiątka z okresu napoleońskiego, kiedy rozpoczęto tam poważne prace archeologiczne, zaś Charles Mazois sporządził imponujące ryciny jedynego antycznego miasta, które przetrwało do naszych czasów dzięki temu, że lawa, zabijając mieszkańców – zakonserwowała mury.

Świadkiem zagłady miasta był Pliniusz Młodszy. Na początku trzydniowej erupcji z Wezuwiusza wydobyły się wysokie słupy ognia, zaś później czarna chmura, która przesłoniła słońce. Potem na Pompeje posypał się deszcz rozżarzonych kamieni i popiołu. Wzniecał pożary, zabijał ludzi. Ostatecznie miasto zostało pochowane pod sześciometrową warstwą lawy i popiołu.

Wśród zabytków zachowanych dzięki katastrofie jest właśnie arena z 80 r. przed naszą erą. To najstarszy zachowany obiekt tego typu, który mógł pomieścić 20 tysięcy widzów. Fundatorami byli dwaj obywatele Pompejów – C. Kwincjusz Walgus i M. Porcjusz. Do historii przeszły wspomniane przez Tacyta igrzyska z 59 roku n.e., w trakcie których doszło do kłótni pompejańczyków z kibicami z pobliskiej Nucerii, zakończone krwawymi zamieszkami. Śledztwo na zlecenie Nerona prowadził senat. Zakończyło się 10-letnim zakazem organizowania igrzysk. Dzisiejsi władcy też powinni być tak bardzo zdecydowani.

Adrian Maben od dawna polował na muzykę Floydów. Pierwsza próba pozyskania jej do autorskiej produkcji nastąpiła w związku z filmem, w którym miały stanowić tło dla obrazów Rene Magritte'a, Jeana Tinguely'ego i Giorgia de Chirico.

„Naiwnie wierzyłem, że można połączyć dobrą sztukę z dobrą muzyką" – wspominał reżyser, bo zespół grzecznie, ale jednak odmówił.

Kolejny pomysł podpowiedział nieszczęśliwy przypadek. Maben, zwiedzając Pompeje w wakacje, zauważył po opuszczeniu muzeum na wolnym powietrzu, że zgubił paszport. Muzeum zamykano, ale Francuzowi udało się przekonać strażników, by wpuścili go z powrotem w poszukiwaniu dokumentów. Wrócił na arenę gladiatorów, gdy zapadały ciemności i wschodził księżyc. Zachwycił się tajemniczością miejsca i jego unikalną akustyką. Doskonale było słychać nie tylko latające wokół nietoperze, ale i owady. Łatwo zrozumieć, dlaczego do nagrania koncertu nie wybrał dobrze zachowanego teatru, tylko arenę służącą w przeszłości krwawym widowiskom.

Inicjatywę Mabena poparła telewizja francuska, która zauważyła, że płyty Pink Floyd sprzedają się we Francji lepiej niż albumy The Rolling Stones i nowej gwiazdy hard rocka, czyli Led Zeppelin.

Nie bez znaczenia były związki Pink Floyd z Francją. Jeszcze w latach 60. David Gilmour podczas wakacji zarabiał graniem na ulicach południowofrancuskich miast. Roger Waters też był zachwycony miasteczkami Lazurowego Wybrzeża. Na płycie „Meddle", poprzedzającej nagranie koncertu w Pompejach, zamieścił piękną piosenkę „Saint Tropez". Francuzi docenili ten fakt. Pojawiły się pieniądze i sponsorzy chętni sfinansować produkcję występu brytyjskiego kwartetu. Pomysł spodobał się również muzykom, którzy postanowili pokryć połowę kosztów, pozostawiając reżyserowi wolności artystyczną.

Półnadzy idole

Najtrudniejszym zadaniem było wejście ze sprzętem na zabytkowy teren, który podlegał ścisłemu nadzorowi konserwatora. Nie wydaje się, by był on fanem muzyki Pink Floyd, choć grupa podbijała świat równie skutecznie, co imperium rzymskie. Przyciągała wszakże na koncerty hordy długowłosych fanów robiących wrażenie barbarzyńców.

Zgoda na koncerty była możliwa, jednak pod warunkiem występu bez publiczności. To, co na początku wydało się niedogodnością, stanowiło ostatecznie inspirację do nakręcenia filmu o koncercie zespołu-widma w mieście duchów, starożytnej nekropolii. To nasunęło kolejny pomysł, by zrealizować film będący absolutnym przeciwieństwem dokumentu o festiwalu w Woodstock: zamiast setek tysięcy fanów ważna miała być historyczna spuścizna.

„W czasach, gdy pojęcie filmu rockowego nie wychodziło poza zwykłe relacje z koncertów czy próby kopiowania »A Hard Day's Night«, nasza propozycja zdecydowanie przemawiała do wyobraźni" – napisał w „Moich wspomnieniach" Nick Mason.

Kłopotów nastręczało przewiezienie przez całą Europę – z Londynu pod sam Neapol – sprzętu zespołu. Furgonetka wyruszyła jednak odpowiednio wcześniej przed muzykami. Pierwsze trzy dni spędzili bezczynnie, ponieważ dostępna na terenie wykopalisk instalacja elektryczna nie była przygotowana do zasilania sprzętu rockowego zespołu. Naprawa nie dała oczekiwanego efektu. Ostatecznie trzeba było poprowadzić kable uliczkami miasta do odległego ratusza. Jeden z pracowników technicznych stał na posterunku, żeby nikt nie rozłączył instalacji.

Chociaż był już październik, z nieba lał się niemal wulkaniczny żar – to dlatego widzimy w filmie półnagich muzyków bez koszulek. Jak wspomina Mason, pewną niedogodność stanowiły kalendarz i dyscyplina pracy, jaką narzucił reżyser. Wysokie koszty wypożyczenia sprzętu filmowego sprawiały, że muzycy musieli maksymalnie wykorzystać czas i nie mieli kiedy, tak jak zazwyczaj to robili, spędzać go na krajoznawczych wycieczkach razem z rodzinami. Tym razem pojechali sami.

„Pracowaliśmy ciężko, nie było mowy o wieczornych wypadach do włoskich knajpek i delektowaniu się tamtejszą kuchnią i wyborem win" – wspomina Mason. Ze względu na problemy wywołane przez wiatr zdjęcia wydłużyły się, wobec czego trzeba było przełożyć jeden z koncertów. Organizator nie narzekał, ponieważ nowa data wyznaczona została po premierze „The Dark Side of the Moon". Wobec sukcesu płyty cena biletów została podwyższona czterokrotnie, ale honorarium pozostało na dawnym poziomie.

„Film »Live at Pompeii« okazał się zaskakująco dobrą próbą przetransponowania zestawu granych przez nas na żywo utworów na taśmę filmową – wspomina Mason. – Całość otworzyliśmy i zamknęliśmy fragmentami kompozycji »Echoes«, grając tak, jakby przed nami była kilkutysięczna publiczność. Ujęcia zespołu były przeplatane zdjęciami bulgoczącej lawy, dymiących kraterów i nas samych, wędrujących przez wulkaniczne krajobrazy".

Jednym z najmocniejszych momentów w filmie jest wykonanie „A Saucerful of Secrets". Grupa zagrała tę kompozycję na specjalne życzenie reżysera, który chciał wzmocnić dramaturgię filmu widowiskowym uderzeniem Watersa w gong. Każdy z muzyków ma zresztą w filmie swoje „pięć minut". Bosonogi Gilmour prezentuje maestrię w grze techniką slide. Rick Wright improwizuje, zdradzając nietypową w środowisku rockowym znajomość dorobku Stockhausena.

Pokręcone dokrętki

W świadomości widzów film funkcjonuje jako zapis koncertu, jednak reżyser nie zadowolił się jednorazową rejestracją występu. Wiele ujęć było powtarzanych, dopieszczanych w montażu, cyzelowanych pod względem muzycznym i dźwiękowym – tak by stworzyły spójną całość z grą muzyków zarejestrowaną na tle historycznych budowli. Na końcu muzycy udali się na wyprawę po zboczach Wezuwiusza, był zrobić kilka ujęć wśród dymiących skał i gorących źródeł.?Nie do końca zadowolony z niektórych sekwencji reżyser prosił potem o kilka dokrętek, które zrealizowano w podparyskich halach. Na potrzeby filmu zespół wykonał m.in. kompozycję „Seamus", tym razem pod tytułem „Mademoiselle Nobs" – na cześć owczarka afgańskiego Gilmoura, który wył zawsze, gdy gitarzysta zaczynał grać na harmonijce ustnej.

W wersji opublikowanej w 2002 roku znalazła się rejestracja rozmów z muzykami, podczas których muzycy konsumują duże ilości ostryg i piwa. Szczególnie niewdzięcznym rozmówcą okazał się Waters, który zrobił wszystko, by nie powiedzieć reżyserowi, że udało mu się nakręcić interesujący film. Zapytał nawet Malbena, co to znaczy jego zdaniem „interesujący". Złośliwy okazał się nawet Nick Mason. Gdy reżyser próbował wciągnąć do rozmowy technicznego, perkusista powiedział: „Jak jest po francusku techniczny? Wiesz, bo to techniczny i nie ma nic do powiedzenia!".

Film miał być z początku wyemitowany tylko przez telewizję francuską, potem zaś powtórzony przez nadawców belgijskich i niemieckich. Ale swoje niezależne, artystyczne życie zaczął ambitnie na festiwalu w Edynburgu w 1972 roku, gdzie prapremiera odbyła się w sierpniu. Miejsce było prestiżowe, nawiedzane co roku przez najwybitniejszych artystów z całego świata. Floydzi osiągnęli efekt tsunami. Prawo do emisji kupowały telewizje na całym świecie. W rezultacie film skierowano do dystrybucji w kinach, a także na kasetach wideo.

Równie ambitnie zaplanowano działania promocyjne w Londynie. Na październik wynajęto Rainbow Theatre. Ostatecznie jednak zarządzająca budynkiem firma Rank odmówiła współpracy, powołując się na regulamin. Pretekst stanowił punkt mówiący o zakazie goszczenia imprez mogących stanowić konkurencję dla działalności teatralnej. Był to komplement dla rockowego zespołu, świadczył bowiem o wysokim artystycznym poziomie filmu Pink Floyd. Roger Waters kpił jednak z Rank, wskazując na inną interpretację nazwy firmy, oznaczającą coś obrzydliwego.

„Live at Pompeii" skorzystał z sukcesu „The Dark Side of the Moon". Muzycy wiedzieli o tym doskonale, docierały do nich bowiem sygnały o pełnych widowniach w kinach na całym świecie. Jednak tantiemy płynęły wąską stróżką. Podczas koncertu w Nowym Jorku wywołało to wściekłość Watersa. Podczas kuluarowej rozmowy z nim jeden z magnatów kinowych pogratulował liderowi Floydów ogromnego sukcesu i pochwalił się, że zarobił już na filmie kilka milionów dolarów. Spodziewał się pozytywnej reakcji, tymczasem zaskoczony Waters wyrzucił go z koncertu. Po krótkim śledztwie w sprawie tantiem firma odpowiedzialna za dystrybucję filmu wyjaśniła, że część jej dokumentacji... strawił pożar.

„To ciekawe, że siedziby firm zajmujących się dystrybucją zaskakująco często okazywały się podatne na wszelkiego rodzaju klęski żywiołowe, powodzie, inwazje szarańczy i inne plagi, których nie przewidzieli nawet prorocy ze Starego Testamentu" – ironizował Nick Mason.

Cóż: można tylko powiedzieć, nad „Live at Pompeii" ciążyła chyba klątwa Wezuwiusza.

Co za wspaniałe miejsce

Kiedy w 2016 roku David Gilmour postanowił zagrać w Pompejach, wszystko było łatwiejsze. Konserwator nie odmówił zgody na dwa koncerty z udziałem publiczności. Pewnie dlatego, że muzyk stał się nobliwym panem, a jego fani dojrzali do odpowiedzialnego zachowania.

Jeśli duchy Pompejan pojawiły się na widowni, mogły się przekonać, że w świecie widowisk doszło do poważnej zmiany. Gilmour użył efektów pirotechnicznych, zaś charakterystyczny krągły ekran stał się miejscem imponującej projekcji wzmacnianej efektami laserowymi. Gitarzysta zaproponował słuchaczom zarówno lekko przearanżowane i odświeżone najwspanialsze kompozycje Pink Floyd, jak i utwory z jego ostatniego albumu „Rattle That Lock", którego promocję rozpoczął we Wrocławiu, ówczesnej Europejskiej Stolicy Kultury.

– Co za wspaniałe miejsce, jaki cudowny letni wieczór – powiedział na powitanie, zaraz po wykonaniu słynnej kompozycji „Great Gig in the Sky" zmarłego już Ricka Wrighta, a tuż przed zagraniem dedykowanego pamięci przyjaciela utworu „A Boat Lies Waiting". Mając na myśli pianistę, dodał: – Podczas dzisiejszego koncertu krążyć będą wokół nas duchy z dawnej przeszłości, ale i tej niedawnej.

Po przyjeździe do Pompejów nie krył swojego wzruszenia.

– Byliśmy tu dziesięć lat temu, żeby pokazać arenę dzieciom – wspominał. – Wrażenie było wstrząsające. Jestem szczęśliwy, że znalazłem się tu ponownie. Z pierwszego pobytu na arenie zapamiętałem, że było strasznie gorąco. Teraz też było ciepło, ale byłem skoncentrowany na czym innym: na publiczności, której w 1971 roku brakowało. Najważniejszy okazał się widok na słońce opadające za koroną Wezuwiusza, bo właśnie w takim malowniczym momencie wchodziliśmy na scenę.

Jak ujawnił reżyser Gavin Elder, zarejestrowanie tej szczególnej chwili było efektem długich debat z oświetleniowcami, którzy domagali się, by rozpocząć show, gdy będzie już ciemno. W końcu poszli na kompromis. Warto było.

Gilmour nie ukrywa, że rozpoczynając zwłaszcza pierwszy koncert, czuł się stremowany. W pokonaniu tremy pomogła obecność znakomitego zespołu. Po śmierci Ricka Wrighta na instrumentach klawiszowych zagrał Chuck Leavell związany z The Rolling Stones, a skład uzupełnił Greg Phillinganes, były kierownik muzyczny Michaela Jacksona.

Nielegalny dron

Gitarzysta lubi wybierać na koncerty wyjątkowe lokalizacje. Pink Floyd zagrało m.in. na scenie, ustawionej na palach weneckiego kanału, naprzeciw placu św. Marka, w Stoczni Gdańskiej, gdzie powstał poprzedni album koncertowy „Live in Gdańsk". Ostatnie tournée gościło też w rzymskim Circus Maximus.

– Zależy mi na tym, żeby widzowie czuli, że mają do czynienia ze specjalnym wydarzeniem, a wyjątkowa architektura z bogatą przeszłością to podkreśla – powiedział.

Pompeje zawsze będą mu się kojarzyć z nietypowymi przeżyciami.

– Podczas pierwszej wizyty postawiono przede mną trudne zadanie: musiałem zastąpić założyciela zespołu i mojego przyjaciela Syda Barretta, kopiując trochę jego styl gry, a jednocześnie zdecydowanie zmienić muzykę Pink Floyd z myślą o przyszłości, na czym zależało mi najbardziej – powiedział Gilmour.

Również z perspektywy drugiego koncertu w Pompejach można powiedzieć, że udało się to w stu procentach: ważną część występu wypełniają kompozycje wydane dwa lata po pierwszym pobycie w Pompejach na „The Dark Side of the Moon". A możliwości gitarowe Davida rozwijają się nieustannie, o czym świadczy choćby rozbudowane solo w „Any Tongue" z „Rattle That Lock".

O ile Adrian Maben miał problemy z prądem, o tyle główny kłopot Eldera polegał na tym, że technologia kręcenia filmów rozwinęła się i do Pompejów musiały przyjechać tony sprzętu i kamer.

– Koncert zarejestrowaliśmy w lipcu, ale prace studyjne na terenie areny rozpoczęliśmy cztery miesiące wcześniej. Kiedy testowaliśmy sprzęt oświetleniowy, jeden z pracowników wpadł do dziury w ruinach. Rzymianie nie dbali chyba szczególnie o BHP – mówi Elder. – Aby przetransportować sprzęt, musieliśmy zbudować specjalne rampy. Kamery nie mogły stanąć na ziemi, więc pracowały na wysięgnikach bądź były prowadzone „z ręki". Chcieliśmy wykorzystać drony, ale lotnictwo włoskie się na to nie zgodziło. Działaliśmy bez zgody i wtedy jedno z urządzeń zostało zarekwirowane. Na szczęście nie zapis.

– Szczególne wrażenie zrobiło na mnie ujęcie, kiedy fotografowany z odległości mili teatr jest małym krążkiem w świetle laserów i efektów pirotechnicznych, potem zaś z każdą chwilą rośnie w oczach. Niewiarygodnie wspaniałe ujęcie! – powiedział Gilmour.

Na albumie i DVD nagranych w Pompejach muzyczna przygoda 71-letniego gitarzysty się nie kończy. Gilmour podczas ostatniego tournée napisał premierowe piosenki. Zapowiedział, że nowa płyta wyjdzie wcześniej, niż się spodziewamy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

„Live at Pompeii", dwa koncerty Gilmoura w Pompejach, rzymskim mieście, które zastygło wraz z martwymi mieszkańcami, zalane przez lawę wydobywającą się z wulkanu Wezuwiusz w 79 roku naszej ery – to wyjątkowe i magiczne przeżycie dla gitarzysty oraz jego fanów. Tym bardziej że występy w lipcu 2016 roku były powrotem do miejsca, gdzie w październiku 1971 roku nagrał wraz z Pink Floyd wspaniały koncertowy film.

Jako pierwsi na pomysł występu w jednym z antycznych teatrów wpadli The Beatles. Jednak zamiast wcielić pomysł w życie – zajęli się nagrywaniem albumu „Sgt Peppers Lonely Hearts Club Band". Początkujący muzycy Pink Floyd otarli się wtedy o Lennona i McCartneya na korytarzach studiów Abbey Road. Gdy Beatlesi przestali istnieć, ideę występu na arenie gladiatorów przedstawił Floydom francuski reżyser Adrian Maben.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami