W Polsce najwięcej mówi się o Ukrainie, zwłaszcza wtedy, gdy głośno o niej na łamach prasy światowej. Obecne zainteresowanie jest wywołane zarówno przez „ukraińską aferę" prezydenta Trumpa, jak i projekt zwany formułą Steinmeiera, który powinien raczej nazywać się projektem Władimira Putina. Pomysły, dosyć luźne, zawarte w tym projekcie są już wypróbowywane od ponad 30 lat, a to w Górnym Karabachu, a to w Abchazji, Mołdawii czy Czeczenii.
Rosja mówi o wyborach, nazywając je wolnymi, tylko wtedy, gdy ma pewność, że będą one przez nią dokładnie kontrolowane; słowa takie jak „proces" (miński – w przypadku Karabachu czy rosyjskiej agresji na Ukrainę) czy „formuła" (Steinmeiera) są słowami pułapkami, które mało co znaczą w polityce zagranicznej, a mają sugerować, że coś – nie wiadomo co – będzie się działo.
Najprawdopodobniej dziać się będzie na różnych spotkaniach czy konwentyklach w różnych stolicach, po których będzie się mówiło z nadzieją, że na następnym spotkaniu, że przy okrągłym stole... Zgoda na „proces" czy „formułę" oznacza, że państwa zgadzające się rezygnują z prostych rozwiązań, takich jak wycofanie wojsk z okupowanego terytorium, zawieszenie broni czy podporządkowanie się uprzednio przyjętym konwencjom czy zobowiązaniom. Wprowadzanie do gry „obserwatorów OBWE" jest również pomysłem na większą kontrolę ze strony Rosji.
W przypadku Ukrainy sprawa jest raczej jasna. Głównym celem Rosji, przygotowywanym od dawna, była okupacja i aneksja Krymu. Ataki na wschodnią Ukrainę nie były tak starannie przygotowane i na pewno naiwne było liczenie Moskwy na masowe poparcie ludności rosyjskiej czy rosyjskojęzycznej ze wschodniej Ukrainy. Formuła Steinmeiera daje Rosji możliwość wytargowania korzystnych dla siebie warunków w patowej sytuacji na wschodzie Ukrainy, ale – co ważniejsze – jest de facto potwierdzeniem rosyjskiego wchłonięcia Krymu.