Nieważne, czy przyczyn jego powolności będziemy szukać w tchnieniu wieczności, zażyłości z inną niż ziemska i ludzka perspektywą czy w skostnieniu struktur i lenistwie urzędników – z faktem, że kościelne młyny męłły, mielą i prawdopodobnie również w przyszłości mleć będą bez pośpiechu, trudno dyskutować. Czy można więc wyobrazić sobie coś wolniejszego, bardziej odpornego na instynkt zmiany i reformy niż średniowieczny Kościół – niespieszność instytucji pomnożoną przez czas trwania i utrudnienia w podróży ludzi i listów?
Przed tygodniem krakowscy franciszkanie obchodzili imieniny swojego założyciela, przypominając jednocześnie, że ich opactwo zostało założone 11 lat po śmierci świętego Franciszka z Asyżu. Podróż franciszkańskiej idei przez prawie cały kontynent odbyła się więc w tempie zawrotnym nie tylko jak na tamte, ale i dzisiejsze czasy. I to idei wywracającej wszystko do góry nogami. Dosłownie, bo powołanie Giovanniego Bernardone, który stał się Biedaczyną z Asyżu, zaczęło się od wizji rodzinnego miasta odwróconego górą do dołu.
I tak właśnie można by było streścić franciszkański pomysł na świat: wszystko tak samo, tyle że na odwrót. Ale jeszcze krócej i ściślej mówił o tym sam Franciszek, nazywając siebie „le jongleur de Dieu" – trefnisiem, kuglarzem Boga. Tym, który staje na głowie i wykonuje inne akrobacje, zabawiając swojego Pana. Jego historia to ciąg paradoksów i skandali, z których powoli wyłaniał się właściwy porządek rzeczy. Szaleństwa ustalającego miarę dla normalności. Teatralnych i dramatycznych gestów, które mogłyby być groteskowe, gdyby nie fakt, że to z pogoni za podobnymi emocjami i wewnętrzną prawdą narodziły się teatr i dramaturgia.
Kolejnym – i chyba najpiękniejszym – określeniem Franciszka był „trubadur nowej pieśni". Wędrowni śpiewacy sławiący w kolejnych miastach i wioskach piękno swoich ukochanych mieli tylko jeden kłopot. Idealizowali obiekt miłości do tego stopnia, że czasem sami zaczynali mieć wątpliwości, czy ich ukochane istnieją. W tym sensie Franciszek był pierwszym i może jedynym prawdziwym trubadurem. Jego niespełnienie nigdy nie było skażone wątpliwościami. Tam, gdzie niektórzy widzą miłość do przyrody, patronat Biedaczyny nad ruchami ekologicznymi, była tak naprawdę radość ze śladów i znaków, jakie po jego drodze rozrzucił mu Ukochany. Pozostali trubadurzy byli sentymentalni, ale Franciszek był realistą. Kochał rzeczywistość, a nie jedno z jej odbić.
Jego przysłowiowa i legendarna asceza nie była zaprzeczeniem, tylko wypełnieniem cielesności. Nie ma większego sensu pisać o czymś, co można zobaczyć na własne oczy. Stefano Sassetta, malując w XV wieku obraz „Mistyczne zaślubiny świętego Franciszka", opowieść o ślubie, którym związał się on z panią Biedą i gdzie rolę druhen przyjęły Posłuszeństwo i Niewinność, udowodnił, że całe to gadanie o historycznej względności kanonu kobiecego piękna można włożyć między bajki. „Gdyby posłuszeństwo, niewinność i bieda naprawdę wyglądały jak te trzy nimfy – pisał w I tomie „Malarstwa białego człowieka" Waldemar Łysiak – to ja bym bez przerwy uprawiał posłuszeństwo, obnażał swą niewinność i klepał biedę".