Podobno kiedy ostatnim razem 19 września krew świętego Januarego, męczennika z pierwszych wieków Kościoła, nie rozpuściła się na oczach tysięcy wiernych, była to zapowiedź trzęsienia ziemi. Ale tym razem cud nie zawiódł, wieczorem można się było spokojnie położyć spać, a od rana wrócić jak gdyby nigdy nic do swoich zajęć. W końcu wszystko idzie swoim odwiecznym, utartym torem, dostaliśmy coroczne potwierdzenie tego faktu z samej Góry. Taki urzędowy cud to wspaniała sprawa. Przywraca porządek i logikę sprawie tak nielogicznej i uciążliwej jak wiara. Wpisany do kalendarza jak początek wakacji czy dzień, w którym zostaje przelana wypłata, staje się częścią normalnego życia. A wiara, zamiast wybijać z codziennego rytmu, zaczyna w nim utwierdzać.
Dla jasności – nie mam oczywiście pojęcia, ile w cudzie świętego Januarego boskiej interwencji, a ile kuglarstwa. Dlatego jedynym sensownym rozwiązaniem jest chyba iść za przykładem papieży i po prostu się w tej sprawie nie wypowiadać. Ale też nie o samo cudowne rozpuszczenie się krwi męczennika sprzed tysiąca kilkuset lat chodzi, tylko o to, co człowiek w swoim naturalnym odruchu z tym wydarzeniem zrobił. O naturalność przesądu; o to, że jest on pierwszą i najbardziej oczywistą reakcją codzienności na problem, jaki sprawia jej chrześcijaństwo.
Puste miejsce po przesądzie może zająć tylko antyklerykalizm. To dwa, z zewnątrz kompletnie do siebie niepodobne, ale od środka tożsame, pomysły na rozwiązanie tego samego kłopotu. Kłopotu polegającego na obecności wśród nas ludzi i znaków – kościołów, przydrożnych krzyży i kapliczek będących znakami czegoś innego. Jakiegoś innego życia. A przecież nic i nikt nie budzi takiego lęku i złości jak Inny – zapytajcie lewicowych socjologów. Inność Kościoła można albo obłaskawić, albo zakrzyczeć. Trzeciego wyjścia nie ma. A właściwie jest, ale prowadzi akurat tam, dokąd miłośnicy przesądów i antyklerykałowie za nic nie chcą się wybrać. Na zewnątrz, poza codzienność.
Nie przez przypadek reformacja przeszła tak płynnie i dla samej siebie niezauważenie od sprzeciwu wobec przesądu i zabobonu do walki z zakonami i kapłaństwem czy burzenia kościołów. Fakt, że wkrótce potem sam protestantyzm padł łupem najbardziej dziwacznych i agresywnych zabobonów, domyka tylko zaklęty krąg, w którym toczy się walka codzienności z chrześcijaństwem.
Marcin Suskiewicz, biotechnolog, filozof i mój dobry kolega, napisał kiedyś opowiadanie, w którym porównał sutanny księży do peleryn czarodziejów z książek o Harrym Potterze. W pierwszym rozdziale pierwszej części tej historii maleńki Harry pokonuje lorda Voldemorta i na ulicach Anglii pojawiają się nagle tysiące ludzi w dziwnych strojach. Czarodzieje przez jeden krótki dzień przestają się ukrywać, świętują zwycięstwo nad Sami-Wiecie-Kim, wychodząc z domów w swoich pelerynach. Stają się widoczni. Tym właśnie jest sutanna – znakiem, że coś ważnego się wydarzyło. Że teraz wszystko już będzie inaczej, nie wiadomo jeszcze do końca jak, ale na pewno już nie tak jak do tej pory. Dlatego księżowskie sutanny tak denerwują tych, którym bez tej wiedzy jest dobrze. Działają wtedy jak odświętne stroje na tych, którzy nie zostali zaproszeni na przyjęcie, podczas którego trzeba je założyć.