Nieznana historia uchodźców w 1915 r.

„Trzeba zobaczyć te kobiety z malutkimi dziećmi, nocujące pod gołym niebem, przy ognisku, by zrozumieć, jaką podłością są te wszelkie przymusowe przesiedlenia" – piszą w sprawozdaniach przewodnicy i siostry miłosierdzia. Gdy zgłaszali się do tej pracy, inaczej sobie wyobrażali bieżeński los. Tak naprawdę chyba zupełnie nie wyobrażali.

Aktualizacja: 18.09.2016 12:39 Publikacja: 15.09.2016 10:55

Los wygnańców. Obóz w Słucku, 1915 rok

Los wygnańców. Obóz w Słucku, 1915 rok

Foto: EAST NEWS

W Rohaczowie podstawiono wagony towarowe. Takimi w dalszą drogę mają jechać bieżeńcy. Wszyscy z zazdrością patrzą na wsiadających. Już nie będą marznąć na stacji. Kudryński dowie się później, że są z „Soczi" bielskiego powiatu. W ówczesnym powiecie bielskim miejscowości o takiej nazwie nie ma; są tylko Soce. Dziś to jedna z najładniejszych na Podlasiu wsi (należy do powiatu hajnowskiego). W 1915 roku do Rosji pojechali stąd wszyscy.

Po załadowaniu pociąg przez kilka dni stoi na bocznicy. Czasem kolejarze podczepiają lokomotywę, przepychają, doczepiają kolejne wagony, znowu przepychają. Nikt nie zwraca na to uwagi. Część pasażerów idzie zdobyć jedzenie na drogę, ktoś udaje się za potrzebą. Dzieci bawią się na piasku, obok przysiadły grupki dorosłych. Przed odjazdem konduktor będzie głośno dzwonił i na koniec gwizdał, by wszyscy zdążyli wsiąść. Tak jest zawsze.

Tym razem jednak konduktor nie dzwoni i nie gwiżdże. Kolejarze podczepiają lokomotywę, przepychają na inny tor. Ale pociąg zamiast się zatrzymać, jedzie dalej. Mijając stację, osiąga niemal pełną prędkość.

„Pociąg odjechał, nasi pojechali!" – krzyczy ktoś. Młoda kobieta rzuca się biegiem po torach. Tam są jej dzieci! Za nią ruszają następni. Ze stacji obserwuje ich grupa gapiów. Jeszcze przed chwilą zazdrościli, teraz się śmieją: „Szybciej, może dogonisz!".

„Dobrze biegnie!" – pokazują młodą kobietę na czele. Rozwiązuje się jej chustka, zsuwa z pleców, wiatr ją porywa. Na końcu dziwacznego peletonu kuśtyka staruszek. Wzbudza wesołość. Nagle dziewczynka, może dziesięcioletnia, potyka się i spada z nasypu. Śmiech na stacji milknie. „Hospodi!" – wyrywa się komuś. Dziewczynka wstaje, ale iść już nie da rady. Padają kolejne osoby. Pozostali też się zatrzymują. Pociągu już nie widać. Słychać tylko, jak dudnią żelazne przęsła mostu na rzece Druć (prawy dopływ Dniepru, wpada do niego dwa kilometry od Rohaczowa), przez który właśnie przejeżdża.

Podnoszą się płacz i krzyk. Nie zdążyło wsiąść do pociągu co najmniej dwieście osób! Rodzice nawołują dzieci, mężowie szukają żon. Dziewczynka, na oko trzyletnia, leży na ziemi i krzyczy. Została sama. Strażnik bierze ją na ręce, mała mu się wyrywa. „Nie rozpaczajcie, oni zaczekają na was na najbliższej stacji, w Żłobinie" – mówi ktoś z gapiów.

Kudryński pyta żandarma o naczelnika stacji. „Je śniadanie, a może i odpoczywa. Zresztą panu nic do tego, bieżeńcom też nie" – słyszy. Idzie więc do kolejowego biura. Kilka osób w mundurach siedzi wokół brudnego stołu i coś pisze. „Nie wsiedli do pociągu – ich problem. Stał tu cały dzień, mogli wsiąść. Kim pan zresztą jest, byśmy się mieli tłumaczyć?!" – krzyczy zastępca kierownika stacji.

Potem się okaże, że to ze złości konduktor odprawił pociąg bez uprzedzenia pasażerów. Właśnie został zwolniony z pracy, bo za trzysta sześćdziesiąt rubli dał wagon grupie bieżeńców. Nie podzielił się łapówką, więc koledzy na niego donieśli.

Najpokorniej prosimy o radę

Problem narasta. Widzi to wojsko, widzą władze cywilne. Setki tysięcy osób koczują na stacjach w straszliwych warunkach; dziesiątkują ich epidemie. Dla większości z nich to drugi albo i trzeci miesiąc tułaczki. Przyszła jesień; w dzień posiniałe z zimna dzieci biegają wokół wozów; wieczorami tłoczą się przy ogniskach.

Zziębnięci przysuwają się tak blisko, że czasem zapala się na nich odzież. Trudno gojące się rany pooparzeniowe stają się w obozach powszechnym problemem. Nocą nad namiotami niesie się kaszel. Kaszlą wszyscy: i dzieci, i dorośli. Wkrótce może spaść śnieg. Wtedy będzie jeszcze gorzej.

1 października 1915 roku – jak pisze historyk Oleg Łatyszonek – w sztabie Naczelnego Dowódcy zapada decyzja, by rozwiązać ten problem jak najszybciej. W dniach 5–15 października ma zostać zorganizowany masowy wywóz uchodźców w głąb Rosji. Kolej ma wygospodarować tabor i odprawiać co najmniej po tysiąc dwieście wagonów dziennie.

Badacze policzą później, że we wrześniu i w październiku w przesiedlaniu bieżeńców wzięło udział sto piętnaście tysięcy wagonów; jedna piąta całego posiadanego przez Rosję taboru.

* * *

Związek Ziemstw i Miast z dwustu dwudziestu sześciu ochotników formuje trzynaście grup, które mają pomagać bieżeńcom w dalszej podróży. W skład każdej wchodzą przewodnicy – najczęściej studenci, i siostry miłosierdzia – zwykle studentki kierunków medycznych, uczennice szkół pielęgniarskich.

Ojczyzna na wozie

Na początku października grupa złożona z czterech przewodników i czterech sióstr jedzie do poleskich stacji Kalinkowicze, Żytkowicze i Ptycz. Już z okien pociągu widzą prześwitujące między drzewami ogniska bieżeńców. Dostrzegają ich bardzo wiele, zarówno blisko stacji, jak i na odludziach. Orientują się też, że miejscowi chcieliby się tych nieproszonych gości jak najszybciej pozbyć. „Naczelnik stacji Kalinkowicze informował przewodnika, że w lasach wokół stacji skupiło się ponad 5 tysięcy bieżeńców. Czynią oni bezprawie, na przykład po pożarze domu w miasteczku, jaki wydarzył się 5 [18] października, rozkradli uratowane od ognia mienie; wg innych relacji palą oni sady i niszczą majątek mijanych wsi i osad" – piszą przewodnicy i siostry w sprawozdaniu.

Rozmawiają z bieżeńcami i relacjonują: „W okolicy stacji Ptycz znajdował się cały tabor – około tysiąca ludzi, wszyscy z końmi i trzodą. Do ostatniej chwili nie chcieli nic sprzedawać, by – jak tylko Niemca odgonią – móc wrócić do swoich domów. Ale coraz chłodniejsza jesień zmusiła ich do pomyślenia o dalszej podróży i 6 [19] października wysłali pieszo delegatów do Rzeczycy, by dowiedzieli się o warunki przyjmowania trzody i koni".

Koni, trzody, wozów – największego bieżeńskiego majątku – nie można zabrać do pociągu. Władze tworzą specjalne punkty skupu, ale idzie on bardzo wolno. Trzeba czekać wiele dni, a czasem i tygodni.

Władysław Glinka rozważa sprzedaż koni i wozów, na których jedzie służba, i dalsze odprawienie ludzi pociągami. Widzi jednak, jak bardzo chłopi się tego boją. „Okazywali jakiś instynktowny lęk na myśl o zejściu z tych wozów, które były dla nich jakby cząstką, resztką Ojczyzny. Póki na nich z rodzinami siedzieli, mieli poczucie, że są w czasowej podróży, a jeśli je opuszczą, to pożegnają się z Polską" – notuje.

* * *

Większości bieżeńców jest już wszystko jedno. Chcą jak najszybciej wyjechać z obozów. Zostały w nich głównie kobiety i dzieci; mężczyźni poszli z końmi do miasteczek, gdzie znajdują się komisje przyjmujące trzodę.

Przewodnicy ustalają, że komisje pracują tylko w wybrane dni tygodnia i że chłopi muszą czekać w kolejce tydzień, a nawet dwa.

Jedynym sposobem przyspieszenia procedury jest łapówka. „Bez tego – mówią chłopi – zapisujący się w kolejkę nawet po tygodniu–dwóch nie są wzywani przed komisję, gdy ci, co przyjadą później (za łapówkę) zdają konie w dzień–dwa".

Próby interwencji u kierowników punktów nie przynoszą rezultatów. „Przydzielony weterynarz często musi wyjeżdżać w sprawach służbowych; wtedy przyjmowanie jest zawieszone. Poza tym komisja może przyjąć dziennie nie więcej niż sto–sto pięćdziesiąt koni. Więcej się nie da" – słyszą przewodnicy.

Bieżeńcy błagają ich o pomoc. Proszą zresztą każdego, kto okaże im choć cień zainteresowania. Jednemu z urzędników wręczają następującą prośbę: „Wasze wysokobłagorodije. Najpokorniej prosimy o radę, co mamy robić. Przybyliśmy z dalekiej chełmskiej guberni, włodawskiego powiatu, gminy Nikołajew Sobibór,

wieś Siedliszcze i dalej nie jesteśmy już w stanie jechać, dlatego że nocami jest już bardzo zimno i dzieci nie są w stanie tego wytrzymać, nawet nam dorosłym ciężko jest znieść te noclegi pod gołym niebem, a po drugie nie mamy skąd i za co wziąć paszy dla koni. Pokornie prosimy Waszej Ekscelencji o łaskawe spojrzenie na nas, biednych bieżeńców, i na nasze trudne położenie: prosimy o przyjęcie na skarb państwa naszych koni i wozów, byśmy mogli dalej jechać pociągiem, by zbawić się od wrogich giermańskich rąk, tak jak ratowaliśmy się od nich do tej pory".

Dzieci zrozumiały, co się święci

Sytuację wykorzystują handlarze i oszuści. W Rohaczowie punkt Związku Ziemstw i Miast za konia z wozem płaci trzydzieści–pięćdziesiąt rubli. Handlarz daje dziesięć–piętnaście. U niego nie trzeba jednak czekać. Sam przychodzi, zabiera konie i płaci od ręki. Wielu sprzedaje handlarzom.

Kudryński widzi tę scenę we wrześniu. Żyd targuje się z chłopem o krowę. Daje trzydzieści pięć rubli, choć taka kosztuje jeszcze nawet sześćdziesiąt. Ceny wkrótce kilkakrotnie spadną.

„Dawaj czterdzieści pięć i zabieraj" – mówi chłop. Stojąca obok żona ma łzy w oczach; siedzące na wozie dzieci tylko patrzą. Podchodzi inny handlarz, ogląda krowę. Daje trzydzieści siedem rubli, w końcu czterdzieści. „Mamo! Mamusiu! Nie sprzedawajcie!" – rozlega się z wozu. Dzieci zrozumiały, co się święci.

Krowa zostaje sprzedana za czterdzieści pięć rubli. Gdy handlarz zaczyna odwiązywać ją od wozu, wszystkie dzieci płaczą. „A nie zarżniecie jej?" – pyta chłopczyk. Matka już nie wstrzymuje łez; ojciec jeszcze walczy. „Nie, będziemy ją hodować. Gdy będziecie wracać, zajedźcie, to sam zobaczysz" – kłamie handlarz. Ojciec, choć normalnie skrzyczałby płaczące dzieci, tłumaczy im: „Ta krowa to było całe nasze dobro. Ale nie mogłem postąpić inaczej".

W końcu i handlarze przestają kupować inwentarz bieżeńców. Zdarza się, że ludzie zostawiają dobytek pod płotem lub na polu, by tylko wsiąść do pociągu. „W Rohaczowie – notuje Kudryński – 12 [25] października spada pierwszy śnieg".

Polskie organizacje pomocowe namawiają podopiecznych do niepozbywania się koni i wozów. Własny transport daje przecież niezależność. Zawsze można samemu wrócić, nie trzeba czekać na państwową pomoc. Wóz z koniem umożliwia też zarobek.

Można się wynająć u rolników, być wozakiem w mieście. Każą więc swoim podopiecznym wciąż jechać wozami i jak najbliżej szukać miejsca na osiedlenie się – robi tak zresztą służba Władysława Glinki, znajdująca kwatery w okolicy Mińska. Co bardziej operatywni działacze polskich komitetów załatwiają załadunek bieżeńskich wozów do pociągów.

„Dlaczego Polacy nie sprzedają swojego dobytku? Dlaczego pozwalają im ładować się z wozami i końmi?" – pytają Kudryńskiego prawosławni bieżeńcy z guberni grodzieńskiej i chełmskiej. Oni sprzedają. Chyba że ktoś jest takim szczęściarzem jak ludzie z Hostynnego, których prowadzi batiuszka Jan Kotorowicz.

Choć nie bardzo wierzy w powodzenie listu, wysyła z Rohaczowa do urzędującego w Moskwie gubernatora chełmskiego prośbę o pozwolenie na załadowanie się z ekwipunkiem. I pozwolenie nadchodzi. „Niektórzy nawet pozamieniali złe wozy na dobre i tak wyjechaliśmy na stację Czyplajewo, z jakiej odprawiono nas w dwóch transportach" – napisze Kotorowicz.

* * *

Bieżeńcom z Orchówka, którzy błąkają się między stacjami, w końcu udaje się zdobyć sześć wagonów do przewozu koni. Mają nimi jechać dalej, trzysta osób, po pięćdziesiąt w jednym wagonie. Konie sprzedają handlarzom; za sztuki warte sto rubli dostają dwadzieścia pięć–trzydzieści, słabsze idą nawet za trzy ruble. Wozów nikt nie chce, porzucają je na stacji, podobnie jak niemieszczącą się w wagonach część bagażu. Niektórzy podpalają je przed odjazdem, inni łamią. „To kara za owce po 5 kopiejek i cielaki za pół rubla, które kupowaliśmy od wyjeżdżających gospodarzy" – przejdzie przez myśl psalmiście Paszczukowi.

Gdy rano pociąg rusza, ludzie płaczą jednak ze szczęścia. Intonują hymn Spasi Hospodi [Zbaw, Panie, lud Twój]. Stojący w pobliżu urzędnik kolejowy, słysząc cerkiewny śpiew, zdejmuje czapkę, żegna się i schyla głowę przed rozpędzającym się pociągiem.

Bardzo prawdopodobne, że orchowiacy śpiewają na melodię popularnej uwertury 1812, napisanej przez Piotra Czajkowskiego na pamiątkę zwycięstwa nad Napoleonem. Wyobrażam sobie, że w zamyśle kompozytora miała ona umacniać mit o poświęceniu swojej ziemi, o spaleniu jej i wygnaniu ludzi, by odnieść zwycięstwo. Zaczyna się cicho. Potem dołączają poszczególne instrumenty, a w wykonaniu cerkiewnych chórów – kolejne głosy. Śpiew nabiera mocy, rozbrzmiewa tak, by zadrżały mury. Orchowiacy, ofiary mitu spalonej ziemi, raczej nie dostrzegają ironii sytuacji.

Książka „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy" ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne 21 września

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W Rohaczowie podstawiono wagony towarowe. Takimi w dalszą drogę mają jechać bieżeńcy. Wszyscy z zazdrością patrzą na wsiadających. Już nie będą marznąć na stacji. Kudryński dowie się później, że są z „Soczi" bielskiego powiatu. W ówczesnym powiecie bielskim miejscowości o takiej nazwie nie ma; są tylko Soce. Dziś to jedna z najładniejszych na Podlasiu wsi (należy do powiatu hajnowskiego). W 1915 roku do Rosji pojechali stąd wszyscy.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie