Siła seriali o Afroamerykanach

Telewizja to także narzędzie emancypacji. Świadczy o tym fala serialowych opowieści, które na różne sposoby, z dystansem lub w tonie całkiem poważnym, mówią o afroamerykańskiej tożsamości.

Aktualizacja: 08.07.2017 13:01 Publikacja: 07.07.2017 16:00

Foto: materiały prasowe

Jakiś czas temu amerykański portal ThoughtCo. wyodrębnił pięć stereotypowych ról dla czarnoskórych aktorów w Ameryce. Pierwsza to dobroduszny Murzyn o magicznych zdolnościach, znany choćby z „Zielonej mili". Druga to czarny przyjaciel głównego bohatera. Ostatnio był widziany w „Diabeł ubiera się u Prady". Numer trzy: bandzior albo narkotykowy dealer (arcywzorem będzie tu Denzel Washington w „Dniu próby"). Czwarty typ to roszczeniowa laska, która żyje na koszt bogatego faceta („Basketball Wives"). I wreszcie niezawodna pomoc domowa i służba – np. Morgan Freeman, który za rolę szofera w „Wożąc panią Daisy" prawie dostał Oscara. Nie trzeba dodawać, że są to zazwyczaj postaci drugoplanowe, które jedynie asystują białym bohaterom w pokonywaniu perypetii.

Ten ironiczny żart dobrze oddaje krytyczne nastawienie afroamerykańskich środowisk do przemysłu filmowego, by wspomnieć choćby lawinę negatywnych komentarzy po gali oscarowej w 2016 roku, kiedy nominacji dla czarnych twórców było jak na lekarstwo. Co prawda, w 2014 roku wiele nagród zdobył zacny „Zniewolony", chyba najsłabszy film w karierze znakomitego reżysera Steve'a McQueena. Jednak po pamiętnej krytyce sprzed roku, która odbiła się echem na całym świecie, skruszona Akademia Filmowa nagrodziła główną statuetką „Moonlight" – film opowiadający o homoseksualizmie skrywanym w czarnych społecznościach. Szczęście, że był to dobry film.

O ile opinie o dyskryminacji w Hollywood mogą mieć uzasadnienie, to w amerykańskiej telewizji sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Afroamerykańska widownia może przebierać tu od kilku lat do woli. Badania pokazują, że choć czarnoskórzy stanowią 13 procent społeczeństwa, to jednak są grupą, która najliczniej ogląda telewizję. Zdarza się nawet, że stanowią ponad połowę widowni niektórych programów. Jednocześnie czarni są najsilniejszą kulturowo grupą w USA. Widać to po muzyce, ale ostatnio także po telewizji. Wielu krytyków i badaczy dopatruje się w tym szerszego, różnie określanego zjawiska – czasem nową falą afroamerykańskich seriali, kiedy indziej czarnoskórym zwrotem w telewizji. Mniejsza o nazewnictwo. Zjawisko jest zauważalne, a na dodatek niezwykle ciekawe. Przeróżni filmowcy – czarni, ale też i biali – sięgają po tematy związane z dyskryminacją i napięciami na tle rasowym. Co więcej, wybierają rozmaite gatunki i formaty, od policyjnego kryminału, poprzez musical, aż po sitcom. A wszystkie te seriale zadają fundamentalne pytanie: Co to znaczy być dzisiaj czarnym w Ameryce?

Powtórka z „Korzeni"

Oczywiście seriale robione z udziałem czarnoskórych aktorów i z myślą o czarnej widowni wcześniej też w USA powstawały. Do historii telewizji przeszły choćby sitcomy z lat 70., m.in. „Good Times" czy „The Jeffersons". A także „Bill Cosby Show" z przełomu lat 80. i 90., choć akurat o tym aktorze wielu wolałoby dzisiaj zapomnieć z powodu oskarżeń o molestowanie seksualne, którego miał się dopuszczać na planie. Trudno jednak zaprzeczyć jego ówczesnej popularności. Polubili go nawet polscy widzowie, kiedy na początku lat 90. emitowano cykl w TVP 1. Jeszcze wcześniej, bo w latach 80., w polskiej telewizji puszczano też słynne „Korzenie" („Roots") o zniewolonym afrykańskim chłopcu Kunta Kinte. Nie obeszło się bez propagandowej otoczki komunistycznej, o złym imperializmie wyzyskującym niewolników.

Co ciekawe, w 2016 r. amerykański History Channel zrealizował remake „Korzeni", ale kto oglądał pierwszą wersję, ten może sobie nową darować. Rozczarowuje wtórnością wobec oryginału i gdyby nie jakość HD, w zasadzie trudno byłoby odróżnić obydwie serie.

Ta powtórka z historii ciekawie jednak wpisuje się w nurt afroamerykańskich seriali. Jakby producenci chcieli powiedzieć: Nie tylko produkujemy nowe, ale i chwalimy się produkcjami z przeszłości. Jest to wszakże tylko półprawda, bo jeżeli dzisiaj „czarne" seriale stanowią ułamek telewizyjnej produkcji, to w latach 70. był to zaledwie promil.

Terroryści i futboliści

Do bardziej kontrowersyjnej historii sięgnęli producenci serialu „Guerrilla", którego pierwszy sezon był w ostatnich miesiącach emitowany w światowych telewizjach. Tytuł oznacza partyzanta, bojownika o wolność, a fabuła opowiada o powstaniu brytyjskiego odpowiednika Czarnych Panter. Ta organizacja w latach 60. i 70. wsławiła się tym, że nie stroniła od przemocy. Związek brytyjskiej organizacji z amerykańskimi Black Panthers miał wymiar czysto symboliczny. Bardziej chodziło o inspiracje amerykańskimi prekursorami aniżeli o realne powiązania.

Dzięki kolejnym odcinkom dowiadujemy się, kim byli londyńscy radykałowie, jakie mieli motywacje i w jaki sposób zmieniali się z pacyfistycznie nastawionych intelektualistów w terrorystów. Więcej tu zrozumienia i współczucia, a może nawet gloryfikacji, aniżeli krytyki radykalnych działań i przemocy. Jeśli ktoś byłby zbulwersowany serialem w pewien sposób usprawiedliwiającym przemoc polityczną, to dodam tylko, że „Guerrilla" stanowi kawał ciekawego kina psychologicznego.

Serial co prawda przypomina wydarzenia z Londynu lat 70. i występują w nim brytyjskie gwiazdy (m.in. Idris Elba typowany na następnego, czarnoskórego Jamesa Bonda), ale opowiada uniwersalnym językiem o rasizmie. Porusza też kwestie Irlandczyków czy białych z RPA. „Guerrilla" powstał w koprodukcji międzyatlantyckiej z myślą również o rynku amerykańskim. Reżyserem jest Amerykanin John Ridley, laureat Oscara z 2014 roku za scenariusz do „Zniewolonego". W reżyserskim dorobku ma też inny głośny afroamerykański serial zatytułowany „American Crime" (2015). Opowiedział w nim o wielopoziomowym rasizmie we współczesnej Ameryce na przykładzie kryminalnego śledztwa. Krytycy bardzo wysoko ocenili tę produkcję, a zwłaszcza jej kontynuację – drugi i trzeci sezon.

Innym widowiskowym serialem był podobny nazwą „American Crime History" z 2016 roku. To rekonstrukcja najgłośniejszego procesu Ameryki lat 90., czyli sprawa futbolisty O. J. Simpsona, którego oskarżono o zabójstwo żony i jej domniemanego kochanka. Twórcy stawiają tezę, że proces i wyrok miały silny podtekst rasowy, bo oskarżony był czarnoskóry, a ofiary białe. Nie jest to jednak agitka. Scenarzyści w wyważony sposób zaprezentowali argumenty zarówno prokuratury, jak i obrońców Simpsona, dając wnikliwy obraz amerykańskiego sądownictwa. Pokazali, że lubiane przez społeczeństwo procesy publiczne, są często okazją, by stare demony uprzedzeń wylazły na światło dzienne.

W roli adwokata Simpsona wystąpił John Travolta, w byłą gwiazdę futbolu wcielił się równie znany Cuba Gooding Jr. Ameryka kocha kino rozgrywające się na sali sądowej, więc „American Crime History" wzbudził zachwyt, choć jeśli spojrzymy na artystyczną wartość serialu, to powiedziałbym, że mocno przesadzony.

Bodaj najradośniejszym serialem jest „The Get Down" stworzony w 2016 roku na zamówienie Netflixa. Ten musical zamiast oskarżać i obnażać rasizm, bardziej skupia się na afirmacji muzycznego świata nowojorskiego Bronksu i Harlemu pod koniec lat 70. Stworzył go specjalista od musicali Australijczyk Baz Luhrmann, twórca m.in. „Moulin Rouge" i „Wielkiego Gatsby'ego". 11 odcinków pierwszej serii to popis jego inscenizacyjnego talentu. Na pierwszym planie mamy historię miłosną ubogich nastolatków, którzy marzą o karierze muzycznej, ale jednocześnie starają się pamiętać o rodzinie i szkole. Młodzieńcze love story w komiksowym stylu rozgrywa się na tle didżejskich pojedynków i walk na rymy. Lata 70. to czas, gdy taneczne disco odchodziło do lamusa, a w klubach zaczynały rządzić hiphopowe skrecze i sample.

W „The Get Down" nie brakowało jednak motywów rasowych. Serial pokazuje napięcia społeczne i zamieszki. Odnosimy jednak wrażenie, że wszystko to jest tylko barwną scenografią. Scenarzyści zdają się mówić: Jeśli wykorzystasz swój talent, odniesiesz sukces niezależnie od koloru skóry. Serial spodobał się widowni i producenci niedawno pokazali widzom kolejną serię.

Hiphopowe opowieści

Inny popularny, muzyczny serial to „Imperium" („Empire"). W dużym uproszczeniu można go nazwać hiphopowym „Królem Learem". Lee Daniels, reżyser nominowany do Oscarów m.in. za „Hej, skarbie" i „Kamerdynera", stworzył dla telewizji Fox opowieść o muzycznym rodzie Lyonów, któremu przewodzi despotyczny Lucious (Terrence Howard). Chory i świadomy, że jego dni są policzone, zaczyna rozmyślać nad testamentem. Czy schedę po nim przejmie rozpuszczona gwiazdka rapu Hakeem czy soulowy wokalista Jamal, którego ojciec potępia za gejowski coming out? A może najstarszy syn – świetnie wykształcony biznesmen Andre, który cierpi na chorobę dwubiegunową?

„Imperium" przypomina chwilami operę mydlaną ze swoją rozbuchaną emocjonalnością i zawieszeniami akcji w najbardziej dramatycznych momentach. Ale warto go docenić, bo opowiada o koneksjach rapu ze światem przestępczym. Lucious Lyon ma bowiem za sobą dealerski epizod i pomimo awansu społecznego dawne nawyki czasem biorą górę.

Przebojem Foxa z 2016 roku była natomiast komedia „Atlanta", stworzona przez 33-letniego komika i muzyka Donalda Glovera. Serial opowiada o nierozgarniętym raperze Paper Boi i jego kuzynie Earnie (w tej roli sam Glover), który zostaje jego agentem, żeby zarobić na czynsz i spłacić długi.

Szczególnie ciekawy jest odcinek dziewiąty, w którym Earn trafia na przyjęcie z okazji 150. rocznicy zniesienia niewolnictwa w południowych stanach. Zamożny biały gospodarz fascynuje się kulturą afrykańską. Earn z konsternacją obserwuje, jak on i jego goście, usiłują być bardziej czarni niż Afroamerykanie. Kiedy gospodarz pyta go z naiwnością w oczach, czy był kiedykolwiek w Afryce, ziemi swoich przodków, Earn mówi ze złością: „Wyobraź sobie, że nigdy nie pojadę do Afryki odkrywać swoich korzeni, bo nie mam na to kasy".

Sarkastyczne spojrzenie na nieautentyczne gesty sympatii białych liberałów wobec czarnych, definiuje humor całego serialu. Hip-hop jest tu zaprezentowany jako kolejny wytwór afroamerykańskiej kultury, którą przejmują biali i zbijają na nim fortunę. A czarni zostają tam, gdzie byli – w dzielnicach biedy lub co najwyżej są maskotkami białej klasy średniej. Zresztą w podobnym tonie pisze swoje teksty Kendrick Lamar, jeden z najpopularniejszych obecnie raperów w USA.

Ciekawy przypadek stanowi sitcom „Czarno to widzę" („Black-ish") emitowany przez stację ABC od roku 2014. Ta historia podbiła telewidzów, a jednocześnie stanowi przykład wyrazistej afroamerykańskiej produkcji na wesoło stawiającej pytanie: czy w USA można awansować do klasy średniej i pozostać czarnym?

Sitcom portretuje dobrze prosperującą rodzinę. Ojciec (jowialny Anthony Anderson) dostaje awans w korporacji i za wszelką cenę chce udowodnić, że nie zamierza wyzbyć się swej „czarności". W pierwszym odcinku mówi: „Nie wiem, kim był gość, który wyśnił amerykański sen, ale na pewno pochodził z innej dzielnicy niż ja". Podejmuje więc niekiedy kuriozalne próby potwierdzenia swojej afroamerykańskiej tożsamości. Usiłuje np. nawrócić rodzinę na dawną, afrykańską religię. Albo lamentuje, bo syn słabo gra w koszykówkę.

„Czarno to widzę" to także zabawny obraz współczesnej rodziny, o różnicach pokoleniowych i porannych kolejkach do łazienki. Być może dlatego polubili go zarówno czarni, jak i biali widzowie. O podobnym dylemacie wyedukowanej dziewczyny pośród białych kolegów w pracy opowiadają „Niepewne" („Insecure") – serialowa perełka zrealizowana dla HBO za niewielkie pieniądze według pomysłu amerykańskiej blogerki Issy Rae. To oryginalna opowieść o 30-letniej pracownicy społecznej zajmującej się wyrównywaniem szans czarnoskórych dzieci z nizin w szkołach publicznych. Drugą bohaterką jest jej przyjaciółka, która robi karierę prawniczą. Mimo różnic obydwie zmagają się z tytułowym brakiem pewności.

„Niepewne" to oryginalnie nakręcona, pełna ciepła i prawdziwych uczuć, opowieść o szklanym suficie dla Afroamerykanów, a zwłaszcza dla czarnoskórych dziewczyn. To też historia o tym, jak trudno wyznaczyć życiowe priorytety, jeśli człowiek ma mnóstwo kompleksów. Właśnie powstała druga seria, którą od połowy lipca będzie emitować HBO.

Słychać strzały

Najnowszym serialem zaangażowanym społecznie i rasowo jest „Shots Fired" („Padły strzały") pokazywany wiosną w amerykańskim Foxie. Tytułowe strzały padły z innej niż zazwyczaj strony. Tym razem to czarny policjant zabił podczas interwencji białego studenta. Na dodatek jest jedynym czarnoskórym policjantem w okolicy. Rozpoczyna się śledztwo, do którego zaangażowana zostaje dwójka czarnoskórych (a jakże) funkcjonariuszy biura wewnętrznego: młody prawnik – formalista, i twarda policjantka. Z czasem sprawa okazuje się bardziej skomplikowana, niż to wyglądało na początku.

„Shots Fired" zapowiadał się dobrze, ale nie zawojował telewizji i zakończono go po pierwszej serii. Słusznie, bo nie dorastał do pięt serialowi „Prawo ulicy" („The Wire") z lat 2002–2008, który w podobnym tonie na przykładzie policyjnego śledztwa pokazywał kwestie społeczne i rasowe w Baltimore. Do dziś „Prawo ulicy" stanowi niedoścignioną epicką opowieść o współczesnej Ameryce, a znawcy umieszczają go na szczycie serialowych rankingów wszech czasów.

Trudno wymienić wszystkie afroamerykańskie opowieści telewizyjne, których pojawia się coraz więcej. Głośno było ostatnio o „Zagrywce" (Pitch) o czarnoskórej baseballistce. Krótki żywot zaliczyła produkcja „Loosely Exactly Nicole" o czarnej aktorce w Hollywood. Sukcesem okazał się „Luke Cage", o tyle ciekawy, że wprowadzający postać czarnoskórego superbohatera.

Pomijając rozrywkowe, a czasem nawet artystyczne walory „czarnych" seriali, warto pamiętać, że kwestia emancypacji na drodze kultury nie dotyczy tylko czarnoskórej społeczności w Ameryce. Analogiczne dzieła można znaleźć o muzułmanach we Francji (choćby powieść „Dzikusy" kabylskiego pisarza Sabri Louataha) albo w W. Brytanii na temat imigrantów z Azji (powieści Zadie Smith czy muzyka M.I.A.) Równie dobrze emancypacja w kulturze może się dokonywać na poziomie płci, wątków feministycznych i genderowych w telewizyjnych produkcjach jest mnóstwo. Na tej samej zasadzie w serialach mogą być promowane wartości albo ideologie. Liberalne lub konserwatywne. Lewicowe albo prawicowe.

Z pomocą wytworów kultury można ukierunkowywać rzeczywistość według własnej wizji. Dyktować reguły, forsować paradygmaty, kształtować spojrzenie na historię i tradycję. Potrzebne są do tego pieniądze i umiejętności. Dlatego za sprawą obecnego boomu na seriale, telewizja stanowi dziś szczególne pole kulturowego starcia, walki o widoczność i emancypację. Ci, którzy ustępują pola w kulturze, tracą znaczenie w życiu społecznym i politycznym. Bo jeśli nie opowiadasz swojej historii, to jesteś skazany na niebyt. Przetrwają ci, którzy nakręcą lepsze seriale. Oczywiście trochę przesadzam. Ale tylko trochę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jakiś czas temu amerykański portal ThoughtCo. wyodrębnił pięć stereotypowych ról dla czarnoskórych aktorów w Ameryce. Pierwsza to dobroduszny Murzyn o magicznych zdolnościach, znany choćby z „Zielonej mili". Druga to czarny przyjaciel głównego bohatera. Ostatnio był widziany w „Diabeł ubiera się u Prady". Numer trzy: bandzior albo narkotykowy dealer (arcywzorem będzie tu Denzel Washington w „Dniu próby"). Czwarty typ to roszczeniowa laska, która żyje na koszt bogatego faceta („Basketball Wives"). I wreszcie niezawodna pomoc domowa i służba – np. Morgan Freeman, który za rolę szofera w „Wożąc panią Daisy" prawie dostał Oscara. Nie trzeba dodawać, że są to zazwyczaj postaci drugoplanowe, które jedynie asystują białym bohaterom w pokonywaniu perypetii.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów