Alicja Urbanik-Kopeć. Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach

W opinii służb porządkowych (i wielu zwykłych obywateli) każda młoda dziewczyna z proletariatu spotkana na ulicy była prostytutką albo służącą. Jeśli dziewczyna nie miała książeczki służącej, znaczyło to, że jest prostytutką. Jeśli nie miała książeczki prostytutki, znaczyło to, że jest prostytutką pokątną, nielegalną.

Publikacja: 07.06.2019 17:00

Okładka jednego z numerów pisma „Bocian”. Był to dwutygodnik satyryczno-obyczajowy dla panów. Wychod

Okładka jednego z numerów pisma „Bocian”. Był to dwutygodnik satyryczno-obyczajowy dla panów. Wychodził w Krakowie i charakteryzował się frywolnymi ilustracjami i rubasznym poczuciem humoru na tematy męsko-damskie

Foto: Biblioteka Uniwersytetu Jagielońskiego

Mimo że dziewiętnastowieczna ochrona pracy nie przystawała do obecnych standardów, nie znaczy to, że służba była zawodem zupełnie nieuregulowanym. Wprost przeciwnie. Być może częściowo powodowane wzmożeniem moralnym społeczeństwa, przerażonego pogłoskami o notorycznym wywożeniu za granicę nieświadomych dziewcząt, władze większych miast już od początku XIX wieku powoływały instytucje, które zajmować się miały kontrolą zatrudnienia i przebiegiem życia zawodowego służących.

Policja państwowa pilnie dozorowała zatrudnianie i zwalnianie służby. W Królestwie Polskim od 1823 roku kontrolowała domy i kantory zleceń, czyli biura pośrednictwa pracy. Instytucją najwyższą było Biuro Kontroli Służących, powołane ustawą z 1825 roku, która z kolei zabraniała w ogóle działania prywatnych kantorów stręczeń, jak je nazywano. W 1857 roku Biuro przemianowano na Wydział Kontroli Służących, a prywatne biura pośrednictwa znowu mogły działać. Wszelkie konflikty z pracodawcami rozstrzygał Sąd Policyjny w biurze oberpolicmajstra, czyli szefa policji.

Życie służących było wedle ustawodawstwa bardzo pilnie kontrolowane. Szybkie spojrzenie na „Dziennik Praw" z 1857 roku mówi nam, że „w imieniu Najjaśniejszego Alexandra II, Cara Wszech Rosji, Króla Polskiego etc., etc., etc., Rada Administracyjna Królestwa" postanawia ustanowić Wydział Kontroli Służących, którego celem jest „utrzymanie dokładnego spisu sług płci obojej oraz prowadzenie kontroli zmiany ich służb i sprawowania się", wydawanie książeczek służbowych (o których za chwilę), kwalifikowanie do nagród zasłużonych służących oraz umieszczanie w przytułkach i salach pracy tych, „którzy dla starości lub niemocy pracy oddawać się nie będą mogli".

Nowa służąca, której udało się szczęśliwie pokonać niebezpieczną drogę ze wsi do miasta, musiała zgłosić się do siedziby Wydziału. Siedziba znajdowała się w Warszawie, w innych miastach tę samą funkcję sprawowały lokalne władze administracyjne. W Warszawie Wydział Kontroli Służących sporządzał dokładną dokumentację. Urzędnicy sprawdzali, czy dziewczyna zapisana jest do księgi ludności, czy posiada książkę służbową, u kogo służy lub ma obiecaną służbę. Zapisywano wiek, stan cywilny, miejsce urodzenia, wygląd, nazwisko, a także nazwisko i miejsce zamieszkania rodziców. Tak wylegitymowana panna zapisywana była do odpowiedniego cyrkułu, a także wydawano jej książeczkę służbową, za którą musiała zapłacić 13,5 kopiejki „za druk i za papier stemplowy".

Po 1857 roku to nie Wydział Kontroli szukał dla dziewczyny służby. Jeśli służąca nie przyjechała do miasta za wcześniej umówioną pracą (czyli, jak ujmował to „Dziennik Praw", „na drodze wzajemnych prywatnych porozumień"), pracy szukały jej na nowo legalne kantory lub biura stręczeń. Te przybytki, jak wiemy z lamentów „Przyjaciela Sług", nie zawsze cieszyły się dobrą opinią, jednak przynajmniej w Królestwie Polskim objęte były dość ścisłą kontrolą państwową. Prawo starało się też jak najdokładniej zabezpieczyć nowe służące. Właściciele kantorów musieli przejść kontrolę policyjną, by uzyskać pozwolenie na otwarcie biura pośrednictwa. Musieli udowodnić, że są mieszkańcami danego miasta, i podać dowody „prowadzenia się przykładnego". Stręczycielom nie wolno było rekomendować do służby dziewcząt, o których wiedzieli, że z jakiegoś powodu się do tego nie nadają. Jeśli pracodawca udowodnił stręczycielowi, że ten specjalnie lub przez nieuwagę rekomendował mu wadliwą służącą, stręczyciel płacił karę 2 rubli srebrnych. Przy recydywie kara wynosiła już 4,5 rubla. Za trzecim razem, jeśli stręczyciel nie dopełnił swojej powinności i nie sprawdził, czy rekomendowana dziewczyna jest „moralnego prowadzenia się oraz czy obowiązkom, jakich podejmuje się, mocą podoła", Wydział Kontroli Służących odbierał mu na zawsze pozwolenie na prowadzenie działalności. Bardzo surowo zabronione było też manipulowanie przez kantory miejscem zatrudnienia służących, to znaczy rekomendowanie ich do zatrudnienia w jakimś domu, jeśli w danym momencie pracowały gdzie indziej. Służąca musiała najpierw rozwiązać umowę z obecnym pracodawcą, a dopiero potem kantor mógł brać po uwagę jej kolejne zatrudnienie. Sam nie mógł „odmówić", czyli zwolnić służącej. W przeciwnym wypadku ponosił karę pieniężną w wysokości 4,5 rubla i na zawsze tracił prawo do stręczenia.

„Dziennik Praw" zawierał jeszcze jeden kategoryczny zakaz (choć nie wiadomo, jak powszechnie stosowany). W Królestwie Polskim zakazane było zatrudnianie chrześcijanek w domach żydowskich. Kantory nie mogły rekomendować takich umów. Tak samo było w Krakowie za czasów Wolnego Miasta Krakowa, ale w Galicji, której częścią stał się Kraków po 1846 roku, tymczasowy regulamin dla sług obowiązujący od 1857 roku już nie zawierał takiego prawa. Być może „Przyjaciel Sług", wydawany w Krakowie, tak gwałtownie piętnował zatrudnianie chrześcijanek w żydowskich domach, ponieważ wydawcy mieli w pamięci wcześniejsze przepisy.

Mimo tak przemyślnych zasad w opinii publicznej kantory stręczenia służących cieszyły się nadzwyczaj niską opinią. Przepisy często nie były stosowane, a ich egzekwowanie mogło być nadzwyczaj trudne. Pisma dla służących przestrzegały przed korzystaniem z żydowskich biur, a abolicjoniści w rodzaju Augustyna Wróblewskiego pisali wprost, że biura pośrednictwa pracy są zakładane przez handlarzy żywym towarem, którzy pod płaszczykiem legalnego zatrudnienia z dokumentami wysyłają dziewczyny do pracy w wodewilach i teatrach, skąd już prosta droga do domu publicznego. Postulowali zwiększenie kontroli nad prywatnymi biurami pośrednictwa pracy, szczególnie tymi rekrutującymi do „tingl-tanglów, teatrzyków, cyrków itp.", i szczególną opiekę nad nieletnimi klientkami.

Komu szkodziło nielegalne stręczenie

Oprócz tych lęków narzekano po prostu na jakość usług świadczonych w kantorach. Henryk Sienkiewicz pisał w „Tygodniku Ilustrowanym" w 1906 roku, że „w ogóle nasze panie udają się do kantoru tylko w ostatecznym wypadku, twierdząc nie bez słuszności, że zaręczeniom kantorów, których interesem jest pobierać zapłatę od jak największej liczby osób poszukujących zajęcia, nie można wierzyć ani na jotę". Obie nowelizacje ustaw (w Królestwie Polskim w 1857 roku i w Galicji w 1872) wspominały, że reformy odbywają się, bo dotychczasowa organizacja „wymaga ulepszeń" i nowe prawo wydaje się „celem zapobieżenia licznym nadużyciom". A jednak brak biura pośrednictwa bywał jeszcze gorszy. Czytelnicy z mniejszych ośrodków donosili, że w ich miastach czeka się z utęsknieniem na powstanie kantoru stręczeń, bo inaczej skazani są na usługi pokątnych rajfurek i faktorów, jak nazywano nieoficjalnych pośredników pracy. Dziewczyna, która trafiła na taką niekoncesjonowaną (a więc nieuiszczającą do kasy miasta opłaty licencyjnej) rajfurkę, była zdana właściwie na jej kaprys. „Ziemianin" pisał w 1879 roku list do „Gazety Warszawskiej", by poskarżyć się, że „brakuje nam także kantorów do stręczenia sług w miastach powiatowych. Zastępują je starozakonni faktorowie zajęci wiecznie zarówno odmawianiem sług, jak i stręczeniem, bo tylko częste zmiany powiększają ich zarobek stręczycielski". Według prasy nielegalni faktorzy nie byli dobrze zorientowani w miejscowym rynku pracy. Wysyłali bez potrzeby służących i wyrobników na posady w miejsca odległe o wiele kilometrów, byle tylko zarobić.

Problem tkwił częściowo w niechęci pracowników do biur stręczeń (podsycanej wśród służących publikacjami w rodzaju tych w „Przyjacielu Sług") i niechęci potencjalnych pracodawców do wydawania pieniędzy. Oficjalne kantory były koncesjonowane, musiały płacić za licencję, więc pobierały też opłaty od obu stron umowy o pracę. Indywidualne rajfurki czy faktorki mogły znacząco obniżać ceny. Jak działało to w praktyce, można prześledzić na przykładzie Piotrkowa.

Czytelnik o pseudonimie „Wieśniak" donosił „Tygodnikowi Ilustrowanemu" w 1890 roku, że „w Piotrkowie niejaki pan Swidwiński założył kantor stręczenia służby, ale, jak miejscowy organ donosi, wszyscy po staremu wolą udawać się do rajfurek". Otwarcie legalnego biura generowało duże koszty, a nieuczciwa konkurencja nie dawała szans na zarobek. Dlatego też piotrkowska gazeta „Tydzień" pisała w 1898 roku, że miasto nie może doczekać się biura stręczeń. To otwarte w 1890 roku musiało być „zwinięte wobec zmowy i potrojonej energii faktorek". Autor artykułu twierdził, że nie ma możliwości, by w mieście działał legalny kantor, jeśli wymaga się od jego właściciela złożenia 1000 rubli opłaty i jednocześnie policja nie chroni go przed nieuczciwą konkurencją pokątnych faktorek. Przytaczał też historię z Łodzi, gdzie właściciele kantorów udali się z prośbą do gubernatora, by na mocy prawa z 1823 roku i postanowienia z 1857 roku, pozwalających na pośrednictwo tylko koncesjonowanym zakładom, nałożył kary grzywny za pokątne rajfurstwo. Prośba była jednak źle skierowana, bo gubernator nie zajmował się ustalaniem praw, i na tej podstawie została odrzucona. Dlatego „Tydzień" radził panu Plenkiewiczowi, otwierającemu właśnie kantor w Częstochowie, by się przedwcześnie nie cieszył, bo nauczeni doświadczeniem piotrkowianie „obiecują [mu] spożywanie karmelków, jakich jeszcze nie próbował". Karmelków bankructwa, jak można się domyślić.

Nielegalne stręczenie służących nie szkodziło jedynie właścicielom kantorów, ale przede wszystkim samym służącym. Rajfurki były tańsze dla pracodawców, ale korzystające z ich usług służące traciły wszelką ochronę prawną, jaką dawały oficjalne biura państwowe. W „Dzienniku Praw" Królestwa Polskiego istniał zapis, że „namawianie i stręczenie wiodące do zgorszenia i rozwiązłości" pociąga dla stręczycieli kary przewidziane w kodeksie karnym, a więc grzywny i więzienie. Prawo przewidywało też okres wypowiedzenia stosowny do długości zatrudnienia, dla panów i dla sług. W Krakowie Biuro Stręczeń Stowarzyszenia Sług Katolickich pod wezwaniem św. Zyty zajmowało się wyszukiwaniem nowych pracodawców dla służących, które odbyły karę za wykroczenia popełnione na poprzedniej służbie (zwykle kradzież albo ucieczkę). Pokątne faktorki być może nie sprzedawały dziewcząt w niewolę tak często, jak chciałby to widzieć „Przyjaciel Sług", ale na pewno nie poczuwały się do żadnej odpowiedzialności, gdy pracodawca okazał się nieuczciwy lub wyrzucił dziewczynę z pracy z dnia na dzień.

Autor artykułu w „Tygodniu" podsumowywał jednak z wrażliwością właściwą epoce: „Gdyby sługi nasze, również niejednokrotnie narażone na niewyrozumiałość i nietakt swych chlebodawczyń – zrozumiały, co to jest takiego uczciwe pośrednictwo, one niezawodnie wzdychałyby do niego". A według autora nie wzdychały, gdyż wolały kłamać i oddalać się bez pozwolenia ze służby. Prowadzenie tak nieuczciwego trybu życia, dodatkowo zagrażającego pracy uczciwych właścicieli kantorów stręczeń, było możliwe tylko wtedy, gdy dziewczętom udało się dostać pracę bez zakładania książeczki służbowej. To właśnie książeczki stanowiły podstawę uczciwego zawierania umów. „Bez nich – dowodził autor artykułu – najsumienniejszy kantor, który by się nawet zdołał opędzić rajfurkom, nie opędzi się złym sługom, przez które wprowadzany w błąd, będzie w błąd wprowadzał chlebodawców". Nie wspominał jednak o tym, że brak książeczki służbowej powodował problemy z prawem zarówno dla pracodawców, jak i dla samych służących.

Panna z książeczką

Załóżmy, że przybyłej ze wsi dziewczynie udało się bezpiecznie dotrzeć koleją do miasta, przejść szczęśliwie przez dworzec, trafić do Wydziału Kontroli Służby w Warszawie albo lokalnego odpowiednika w mniejszym mieście i zostać zarejestrowaną w uczciwym biurze pośrednictwa pracy, które nie wysłało jej do Argentyny. Taka służąca musiała mieć założoną książeczkę.

Wszyscy zatrudnieni legalnie służący mieli książeczki służbowe. Był to ich najważniejszy i jedyny dokument tożsamości. Służący był zobowiązany wyrobić ją od razu przy zapisie, każdorazowo przy zmianie służby informować o tym Wydział Kontroli i oddawać książeczkę w celu dokonania odpowiednich wpisów. Kantory stręczeń miały zakaz przyjmowania zgłoszeń od służących, którzy nie posiadali książeczki służbowej. (...) Jeśli kontrola policyjna wykazała, że ktoś zatrudnia służących bez książeczek, ponosił karę w wysokości od 2 do 4,5 rubla. Tak samo, jeśli okazało się, że służący w jego domu ma książeczkę, ale nie została uiszczona opłata za ponowne pobranie jej z Wydziału przy zatrudnieniu. Po zakończeniu służby w danym miejscu służący mieli sami odnosić książeczki do Wydziału i pobierać je ponownie po znalezieniu kolejnego pracodawcy, podając stosowne dane. Biurokratyczny system niekoniecznie dobrze sprawdzał się w zderzeniu z niepiśmiennymi pracownicami. Gazety dla służących prosiły, by dziewczęta do Wydziału Kontroli przychodziły z oddzielną karteczką z wypisanym przez nowych pracodawców nazwiskiem i adresem, ponieważ urzędnicy alarmowali, że służące na ogół nazwisko zatrudniających przekręcają albo w ogóle go nie znają, „przez co wynikają różne niedokładności i strata czasu".

Służące ciągle i z góry podejrzewano o najgorsze. Dlatego też kary przewidziane za brak książeczki były dużo bardziej dotkliwe dla nich niż dla pracodawców. Policja kontrolowała życie zawodowe służby jeszcze na podstawie przepisów z 1823 roku. W myśl zawartych tam praw w książeczce służbowej musiała znajdować się każda wzmianka o zmianie pracy i referencje, czyli opinia o służbie ostatniego pracodawcy. Dziewczyna, która straciła pracę, musiała w ciągu doby zgłosić ten fakt na policję, oddać książeczkę i szukać nowego zatrudnienia. Jeśli nie znalazła go w ciągu miesiąca, ponownie musiała zgłosić się na policję, żeby otrzymać pozwolenie na pobyt tymczasowy w mieście („pobyt dla starania się"). Niedotrzymanie tych terminów groziło grzywną i aresztem. Książeczka dalej leżała na policji. Jeśli dziewczyna została uznana przez policję i Wydział Kontroli Służących za leniwą i uchylającą się od pracy, zmuszano ją do zamieszkania w domu zarobkowym, gdzie bezdomni i bezrobotni pracowali za wyżywienie. Jeśli nie była zapisana w księdze ludności danego miasta (dziś powiedzielibyśmy, że zameldowana) albo nie mieszkała w mieście od przynajmniej pięciu lat, nie trafiała nawet do domu zarobkowego, tylko odsyłano ją do miejsca urodzenia albo ostatniego miejsca stałego pobytu. Zgubienie książeczki służbowej groziło grzywną lub aresztem. Wszelkie przewinienia w rodzaju oddalenia się na noc z domu pracodawcy, pijaństwo, nieobyczajne zachowanie groziły grzywną, chłostą lub aresztem. Postanowienie pochodzące jeszcze z 1823 roku wskazywało, że w takiej sytuacji karano „aresztem od dnia jednego do dni ośmiu" albo „proporcjonalną karą cielesną od dwóch do szesnastu razów".

Służącą bez książeczki traktowano jak prostytutkę. Prostytucja była legalna w Królestwie Polskim, ale ściśle kontrolowana przez policję, jak to określano – reglamentowana. Prostytutki musiały mieć książeczki, w których wpisywano ich miejsca pobytu i datę ostatniego badania na obecność chorób wenerycznych (badania takie powinny przechodzić w zależności od obowiązujących przepisów raz na miesiąc, co dwa tygodnie albo nawet co tydzień). W opinii służb porządkowych (i wielu zwykłych obywateli) każda młoda dziewczyna z proletariatu spotkana na ulicy była prostytutką albo służącą. O tym, do której kategorii przynależy, można było się przekonać po kontroli książeczki. Jeśli dziewczyna nie miała książeczki służącej, znaczyło to, że jest prostytutką. Jeśli nie miała książeczki prostytutki, znaczyło to, że jest prostytutką pokątną, nielegalną. Wtedy policja szybko naprawiała to niedopatrzenie. Po odbyciu aresztu, upokarzającym badaniu ginekologicznym pod kątem oznak syfilisu dziewczynie zakładano książeczkę. Nie służącej, ale prostytutki. Od tego dnia była już liczona w poczet miejskich nierządnic. W XIX wieku popularnie nazywano je też księżniczkami, bynajmniej nie z szacunku do profesji, ale właśnie dlatego, że nosiły książeczki.

Alicja Urbanik-Kopeć skończyła kulturoznawstwo i filologię angielską na UW. Zajmuje się emancypacją, literaturą i kulturą polską XIX wieku. W książce „Anioł w domu, mrówka w fabryce" autorka przyglądała się warunkom życia robotnic w Królestwie Polskim.

Książka Alicji Urbanik-Kopeć „Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach" ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Sonia Draga, Katowice 2019

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Mimo że dziewiętnastowieczna ochrona pracy nie przystawała do obecnych standardów, nie znaczy to, że służba była zawodem zupełnie nieuregulowanym. Wprost przeciwnie. Być może częściowo powodowane wzmożeniem moralnym społeczeństwa, przerażonego pogłoskami o notorycznym wywożeniu za granicę nieświadomych dziewcząt, władze większych miast już od początku XIX wieku powoływały instytucje, które zajmować się miały kontrolą zatrudnienia i przebiegiem życia zawodowego służących.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady