Po latach przełomu, kiedy bezgranicznie zaufaliśmy elitom solidarnościowym, mieliśmy laboratoryjne wręcz warunki, by budować postawy obywatelskie, etos życia publicznego, profesjonalne życie polityczne z nowoczesnym systemem partyjnym na czele, kanony praworządności, kulturę obrotu gospodarczego etc.
Te trzydzieści lat to okres największej prosperity w historii nowoczesnej Polski. Czas pokoju, budowania nowoczesnych i służących racji stanu sojuszy, wolny od niepokojów w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Idealny czas na bogacenie się i dojrzewanie, przynajmniej teoretycznie.
To oczywiście paradoks historii, że coraz potężniejsze i niszczące ten proces pęknięcie wyszło z kręgu tych samych elit, którym wcześniej tak bardzo zaufano. Podział, a później coraz większy dystans, na koniec zwierzęca wręcz nienawiść między elitami wywodzącymi się z kręgów liberalnych i tradycjonalistycznych (specjalnie nie używam tu kategorii „konserwatyzm", bo podejście do państwa głównej partii prawicowej
z konserwatyzmem nie ma nic wspólnego) nie były dla polskiego życia społecznego w żaden sposób ozdrowieńcze, tylko czysto destrukcyjne.
Czy tak musiało być? Tego nie rozstrzygniemy, przykłady ze świata niosą niekiedy analogie. Niemniej w jednej sprawie wypada się zgodzić. Polskie życie publiczne nie było na tyle dojrzałą demokracją, by polityczny dobry obyczaj i imperatyw dbania o jakość państwa zneutralizowały rozhuśtane przez liderów skonfliktowanych partii emocje. Wpakowaliśmy się tym samym na polityczną równię pochyłą, po której spychają nas coraz szybciej historia i zaperzenie polityków. Do niedawna opierała się tej tendencji gospodarka, coraz nowocześniejsza i mocniejsza, jakby impregnowana na skundloną politykę. Ale i to minęło. Pozytywną koniunkturę odwróciła pandemia. Lądujemy w niej osłabieni, skłóceni i rozbici. Mimo iluzji o skuteczności narodowej obrony przed wirusem właśnie na naszych oczach dogorywają smutne resztki kapitału społecznego.