Królak, czyli boskość w czasach komuny

60 lat temu Stanisław Królak jako pierwszy Polak wygrał Wyścig Pokoju. Nagrodę, motocykl marki WFM, sprzedał i przekazał każdemu koledze z drużyny po tysiąc złotych.

Aktualizacja: 29.05.2016 14:38 Publikacja: 25.05.2016 12:40

Najpierw dogonił, a potem wyprzedził zziębniętych, wyczerpanych i ubłoconych rywali… Potem tryumf na

Najpierw dogonił, a potem wyprzedził zziębniętych, wyczerpanych i ubłoconych rywali… Potem tryumf na stadionie w Karl-Marx-Stadt i koszulka lidera IX Wyścigu Pokoju

Foto: PAP, Stanisław Dąbrowiecki

Pod koniec kwietnia 1956 roku żadne znaki na niebie i ziemi, a zwłaszcza na szosie, nie zapowiadały tego, co wydarzyło się kilka tygodni później. W kraju wszystko szło normalnym torem. Siewy, mimo chłodów, postępowały naprzód. Premier Józef Cyrankiewicz zapowiadał obnażanie braków i błędów. Dwaj marynarze zachodnioniemieccy poprosili o azyl w Polsce, gdyż nie chcieli służyć w odradzającym się Wehrmachcie.

Rower cenniejszy od auta

Z lektury gazet wynika niezbicie, że kolarz Stanisław Królak nie wykazywał jeszcze żadnych oznak boskości. Kolarstwo mieliśmy wtedy co najwyżej średnie, a prawdę powiedziawszy – nie wiadomo jakie. W okresie stalinizmu cały polski sport odciął się od Zachodu i międzynarodowe kontakty należały do rzadkości. Jedyna wyprawa kolarzy na mistrzostwa świata zakończyła się klęską. W 1953 roku w Lugano żaden z Polaków, w tym Królak, nie ukończył wyścigu. „Przegląd Sportowy" oskarżał cyklistów o brak ambicji. „W kolarstwie szosowym trzeba umieć cierpieć na rowerze" – perorował anonimowy dziennikarz (tekst był niepodpisany).

Od tamtej pory minęły trzy lata i wciąż nie było pewności, czy nasi cykliści opanowali już sztukę cierpienia. Kadra pod kierunkiem Władysława Wandora przygotowywała się na Dolnym Śląsku do dziewiątego Wyścigu Pokoju, który miał się rozpocząć 2 maja w Warszawie. Mieszkańcy miast i wsi szykowali się tymczasem na wielkie emocje. „Trybuna Ludu" informowała: „W promieniu 20–30 kilometrów od trasy pracują już gromadzkie komisje. Ich zadaniem jest m.in. przygotowanie estetycznych dekoracji, zorganizowanie zespołów wycieczkowych do trasy wyścigu, zabezpieczenie porządku itp.".

Nie wszędzie jednak działania przebiegały jak należy. „Trybuna" piętnowała: „Opieszałością wyróżnia się województwo warszawskie. Zawodzą tu komitety partyjne, ZMP-owskie, a także ZSL i gminne spółdzielnie".

Tydzień przed startem trener Wandor ogłosił skład reprezentacji Polski. Było trochę dyskusji. – Dlaczego nie Jarząbek? – pytali dziennikarze. Chodziło o kolarza, który wyróżniał się podczas wyścigów kontrolnych. – Jarząbek jest zawodnikiem, który nie opanował jeszcze w dostatecznej mierze umiejętności taktycznych – wyjaśniał spokojnie Wandor.

Uznanie trenera zyskali Stanisław Bugalski, Grzegorz Chwiendacz, Henryk Kowalski, Stanisław Królak, Marian Więckowski i Adam Wiśniewski. Niektórzy z nich startowali w styczniu w Egipcie, a potem w marcu w Rumunii. – To był wielki przełom – wspomina Więckowski, który pod piramidami zajął trzecie miejsce. – Wcześniej przed Wyścigiem Pokoju nigdy nie jeździło się za granicę. Musiały wystarczyć starty w kraju – mówi.

Na podstawie wyścigów kontrolnych trener Wandor stworzył swoją listę rankingową reprezentantów. Pierwszy był na niej Więckowski, a ostatni Królak. Lider tej trenerskiej klasyfikacji miał zadebiutować w Wyścigu Pokoju. W trzech poprzednich latach był rezerwowym. – Jesteś młody, masz jeszcze czas – mówili Więckowskiemu trenerzy. A on czuł się skrzywdzony. Twierdzi, że o składzie na Wyścig Pokoju decydowała Gwardia, czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Więckowski był zaś z wojskowej Legii i dlatego nie mógł się przebić. W 1956 roku rozpoczęła się odwilż i Gwardia nie miała już takiej mocy.

Więckowski jest warszawiakiem ze Szmulek. Adres: Siedlecka 16. Nie ma już tego domu. Ojciec był stolarzem, a on został kolarzem. – Napędem był dla mnie Wyścig Pokoju – wspomina. – Chodziłem do szkoły samochodowej, bo taka była po wojnie moda. Ale na wyobraźnię działał mi rower. Spore znaczenie miał fakt, że mój brat cioteczny, Stasiek Bugalski, też był kolarzem.

Królak pochodził z położonej w sąsiedztwie Wawra wsi Las, która w 1951 roku stała się częścią Warszawy. Jego ojciec nie miał przed wojną stałego zatrudnienia. Pracował dorywczo. Rodzina żyła więc głównie z 2 hektarów gruntu. Co ciekawe, w tej samej miejscowości urodził się i wychował młodszy o rok od Królaka Henryk Łasak, wybitny trener, twórca wielkich sukcesów polskiego kolarstwa. Obaj wystartowali w 1948 roku w wyścigu dla początkujących o puchar „Życia Warszawy". Królak wygrał i nabrał przekonania, że powinien zostać kolarzem.

W latach 40. i 50. sport był dla młodych ludzi szansą na kolorowe życie. Zwłaszcza kolarstwo, które dawało zawodnikom do dyspozycji rower – sprzęt wtedy chyba bardziej cenny niż dziś samochód. Królak trafił najpierw do milicyjnej Gwardii. W 1956 roku był już kolarzem Legii. Tak jak Bugalski, Więckowski i Wiśniewski. Chwiendacz reprezentował górnictwo, a Kowalski przemysł metalowy. – Ani jednego człowieka z milicji w drużynie – podkreślał Królak, gdy rozmawialiśmy w 40. rocznicę zwycięskiego wyścigu.

Wsparcie za tysiąc złotych

Przed każdym Wyścigiem Pokoju nastawienie w drużynie było bardzo patriotyczne. Przed tym w 1956 roku również. Przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki (ówczesne ministerstwo sportu) Włodzimierz Reczek zapytał kolarzy wprost: wygracie? – Nic mu oczywiście nie obiecywaliśmy – mówi Więckowski. – Nie byliśmy tacy głupi. A działacze w kółko to samo: wiecie, reprezentujecie Polskę, olbrzymi naród. Was jest tylko sześciu i wszyscy będą na was patrzeć.

Los kolarskich patriotów w dziewiątym Wyścigu Pokoju nie zapowiadał się różowo. Konkurencja trafiła im się wyjątkowo silna. 24 drużyny, 141 zawodników. Każdy gotowy walczyć do upadłego. Szef medyczny wyścigu doktor Zajączkowski opowiadał reporterowi „Trybuny Ludu": „Z Czechem Venclovskim to była niewiarygodna historia. Wyobraźcie sobie, że ten chłopak potrafił przejechać ponad 100 kilometrów z oderwanym guzem wielkim kości udowej, co normalnie wyklucza wszelkie ruchy".

W pierwszej fazie rywalizacji Stanisław Królak nadal nie ujawniał żadnych cech boskości. Miał 25 lat, startował w Wyścigu Pokoju już po raz piąty. Niby był doświadczony, a podczas drugiego etapu z Warszawy do Łodzi zachował się jak nowicjusz. – Czułem się tak dobrze, że atakowałem bez przerwy. 20 kilometrów przed metą straciłem wszystkie siły. Przyjechałem trzy i pół minuty po zwycięzcy, Gustavie-Adolfie Schurze z NRD. To mnie trochę ostudziło. Już tak nie szafowałem siłami – wspominał.

Na mecie trzeciego etapu Łódź–Stalinogród (obecnie Katowice) Królak był trzeci. Z dnia na dzień poprawiał lokatę w klasyfikacji łącznej. Po siedmiu etapach zajmował już trzecie miejsce, mając 32 sekundy straty do lidera, Nikołaja Kolumbieta ze Związku Radzieckiego. W tym momencie Polacy prowadzili w klasyfikacji drużynowej.

Był czwartek, 10 maja. Uczestników wyścigu czekał ósmy etap z Lipska do Karl-Marx-Stadt (obecnie Chemnitz). – Rano wstałem nieswój – opowiadał Królak. – Było deszczowo, wiał mocny wiatr. Do połowy dystansu zupełnie mi nie szło. Dopiero później odżyłem. Zdarzył się jakiś cud. Inni słabli, a mnie z każdą chwilą przybywało energii.

Trasa ósmego etapu wiodła przez miejscowość Meerane, gdzie znajdował się stromy podjazd, zwany ścianą płaczu. Dziś Rafał Majka wjechałby zapewne na tę górkę bez trzymanki. Ale w tamtych czasach nawet najwięksi herosi mieli poważne problemy. Przebieg walki na tym etapie oglądał wybitny dziennikarz radiowy Bogdan Tuszyński. Samochód z reporterami zatrzymał się na szczycie. Jako pierwszy pojawił się Włoch Aurelio Cestari. Trzy minuty po nim ciężko przetoczyła się 13-osobowa grupa z liderem, Kolumbietem. I dopiero wtedy Królak. „W dobrej formie, bez grymasu na twarzy" – relacjonował Tuszyński. „Obejrzał się kilka razy, jakby chciał wzrokiem przyspieszyć wjazd na górę towarzysza kontrataku, Rumuna Constantina Dumitrescu. Porozumieli się szybko i jak szaleńcy ruszyli w pościg. Do mety było jeszcze 59 kilometrów. To na tym odcinku rozstrzygnęła się rywalizacja w dziewiątym Wyścigu Pokoju".

Grupę z Kolumbietem Polak i Rumun doścignęli w ciągu kwadransa. Królakowi wystarczył rzut oka na twarze rywali. Wszyscy mieli już dość. Polak wiedział, że jeśli przyspieszy, nikt nie zareaguje. Tak też było. Ruszył do przodu sam, bo Dumitrescu osłabł i został razem z Kolumbietem.

Królak nie miał pewności, kto jeszcze jedzie przed nim. Przekaz informacji w kolumnie wyścigowej był w tamtych czasach daleki od doskonałości. Zwłaszcza w deszczowe dni, gdy numery startowe zawodników stawały się niewidoczne, a łączność radiowa szwankowała. W pewnym momencie Polak dostrzegł sylwetkę rywala. Z bliska rozpoznał Aurelia Cestariego, najlepszego z Włochów, byłego lidera. – Kiedy go wyprzedzałem, wyglądał fatalnie. Był zziębnięty, cały pokryty warstwą błota, wyczerpany do cna. Nie bronił się – opowiadał Królak.

Polak wygrał etap i został liderem. Różnice na stadionie w Karl-Marx-Stadt nie były duże. Drugi na mecie Szwed Karl Amell przyjechał 7 sekund po Królaku, a Cestari i Josef Krzivka z Czechosłowacji – 10 sekund. W klasyfikacji łącznej nasz kolarz wyprzedzał Kolumbieta o 45 sekund. Sztuką było zdobyć koszulkę lidera, jeszcze większą zachować ją do mety w Pradze. Ale Królak nie zwalniał tempa. Gdy wyścig wjechał do Czechosłowacji, miał nad Kolumbietem już 4 minuty i 15 sekund przewagi. Pozostały jeszcze dwa dni nerwowej męczarni.

Szkopuł w tym, że Polacy szybko tracili siły. Zbyt szybko. Dwa dni po triumfie Królaka dali sobie odebrać pierwsze miejsce w klasyfikacji drużynowej. W ekipie podniósł się lament. Do rywalizacji drużynowej przywiązywano wtedy ogromną wagę. Nie liczyło się więc, że polski kolarz był wciąż liderem. Kierownictwo zastanawiało się, jak to zespołowe prowadzenie odzyskać. Nie zastanawiało się natomiast, jak utrzymać żółtą koszulkę Królaka.

Lider, sam ledwo żywy, nie mając poparcia szefów ekipy, postanowił na własną rękę załatwić sobie pomoc kolegów. Obiecał każdemu udział w zyskach. To ich trochę zdopingowało i jakoś dowieźli swojego lidera do mety w Pradze. Tak oto we wtorek, 15 maja 1956 roku, Królak został pierwszym Polakiem, który zwyciężył w Wyścigu Pokoju. Do stolicy Czechosłowacji dostarczono z Warszawy główną nagrodę – motocykl marki WFM. Poobijany nieco w transporcie.

– Stasiu sprzedał ten motor i dał każdemu z nas po 1000 złotych – mówił Grzegorz Chwiendacz, gdy kilka lat temu rozmawialiśmy telefonicznie. Ale Marian Więckowski nie może sobie przypomnieć tego podziału. – Jak wróciliśmy do Warszawy, Stasiek zaprosił nas na dobrą kolację do Grand Hotelu – wspomina.

Tysiąc złotych to w tamtych czasach był kawał grosza. Więckowski miał etat instruktora w Legii za 1400 miesięcznie. Z tego właśnie żyli. Z pensji instruktorów i sprzedaży nagród. Za zwycięstwa dostawali radioodbiorniki, aparaty fotograficzne, teczki. Nie wszystko dało się sprzedać. Królak miał czasem dziesięć teczek na zbyciu.

Partia się gniewa

Wiedzieli, że na Zachodzie można z kolarstwa całkiem nieźle żyć. Nie odmówili więc, gdy kilka miesięcy po zwycięstwie w Pradze, pod koniec lata, niejaki Waldemar Kozłowski zaproponował im ściganie za pieniądze. Nie za teczki, ale za gotówkę. Kozłowski był człowiekiem przedsiębiorczym, wiedział, jak się zabrać do rzeczy. Najpierw szedł do komitetu wojewódzkiego partii. Potem do komendy wojewódzkiej milicji. Miał zgodę miejscowych, ale nie miał zgody centrali. Po czterech imprezach, które oglądały na stadionach dziesiątki tysięcy ludzi, ktoś się nagle zorientował, że Kozłowski działa nielegalnie. Kolarze wzięli już jednak pieniądze. Najwięcej Królak, gdyż to on przyciągał publiczność. On też dostał najwyższy wyrok: trzy lata dyskwalifikacji. Chwiendacza, Więckowskiego i innych potraktowano ulgowo. Trzymiesięcznym zakazem startów.

Wtedy właśnie wyrzucili Królaka z partii. Zapytałem, dlaczego się zapisał. – Myśli pan, że w 1956 roku wygrałbym Wyścig Pokoju jako bezpartyjny? – odpowiedział pytaniem. Wezwali go więc do Komitetu Dzielnicowego Warszawa-Śródmieście i postawili zarzut, że jest członkiem mało aktywnym. – Nie odezwałem się ani słowem – opowiadał Królak. – Wiedziałem, że tak naprawdę chodzi o to moje rzekome zawodowstwo. O te wyścigi Kozłowskiego.

Po 12 miesiącach darowali mu resztę kary. Ale z wielkiej formy, jaką osiągnął w 1956 roku, nie pozostało już śladu. Startował jeszcze dwukrotnie w Wyścigu Pokoju. W 1958 roku był 19., w 1961 – 27. Najlepszy czas w sporcie miał już bez wątpienia za sobą.

Wziął się do produkcji drucianych siatek do zmywania naczyń. Dzięki temu, że był sławny, nie miał problemów ze zdobyciem surowca. – Sympatycy pomagali – mówił. Ale w pewnym momencie skończyła się koniunktura na druciane siatki. Wtedy zaczął prowadzić pawilon ze sprzętem kolarskim przy ulicy Marchlewskiego (dziś al. Jana Pawła II) w Warszawie.

Aż któregoś dnia były kolarz Lucjan Pietraszewski zapytał Królaka, czy mu nie załatwić działki pod Wiązowną. Pietraszewski miał dobre kontakty z tamtejszą władzą. Więc załatwił. Na działce Królak pobudował szklarnie. Został hodowcą kwiatów. Czyli badylarzem, jak się wtedy mówiło.

Łokieć tak, ale nie pompka

Kiedy z kolei skończył się popyt na kwiaty, przerzucił się na produkcję kasków motocyklowych. A jedną ze szklarni przerobił na hurtownię artykułów motoryzacyjnych. – W sprawach handlowych inicjatywę zostawiam żonie. Kończyła SGPiS – wyjaśniał, gdy rozmawialiśmy w 1996 roku.

Mówił, że sława czasami ciążyła mu jak kamień młyński. – Wszyscy mnie rozpoznawali, w co trudno uwierzyć, bo przecież w 1956 roku nie było transmisji telewizyjnych. Nie mogłem spokojnie przejść, bo każdy chciał mnie dotknąć. Nawet jak jechałem na rowerze, to wiejskie kobiety kopiące kartofle rzucały robotę i krzyczały: „Królak! Królak jedzie!". Wtedy mnie to złościło, ale dziś myślę, że to były piękne czasy – opowiadał.

Stanisław Królak zmarł 31 maja 2009 roku w wieku 78 lat. Wcześniej zakończyli życie dwaj inni członkowie drużyny z 1956 roku. Stanisław Bugalski zginął w wypadku samochodowym, Adam Wiśniewski miał wylew krwi do mózgu. Pozostali – Grzegorz Chwiendacz, Henryk Kowalski i Marian Więckowski – są już panami po osiemdziesiątce. Mogą wspominać piękne czasy, w których występowali w roli herosów, a ich nazwiska znała cała Polska.

Krążyły o nich legendy. Zwłaszcza o Królaku, który w ludowych opowieściach wymierza pompką sprawiedliwość Rosjanom albo enerdowcom. – To bzdura. Łokcie, owszem, były w robocie, ale nie pompka – mówił zwycięzca Wyścigu Pokoju. – W pewnym momencie przestałem to prostować. Nie było siły, ludzie wiedzieli lepiej ode mnie.

Presji uległa nawet najbardziej pryncypialna wśród partyjnych gazet „Trybuna Ludu", nadając wyczynom narodowego bohatera nieziemski wymiar: „I nagle Królak, stary doświadczony wyga kolarski, wyskakuje w powietrze. Rzucony całą siłą muskułów rower wyprzedza o kilkanaście centymetrów koło rywala".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pod koniec kwietnia 1956 roku żadne znaki na niebie i ziemi, a zwłaszcza na szosie, nie zapowiadały tego, co wydarzyło się kilka tygodni później. W kraju wszystko szło normalnym torem. Siewy, mimo chłodów, postępowały naprzód. Premier Józef Cyrankiewicz zapowiadał obnażanie braków i błędów. Dwaj marynarze zachodnioniemieccy poprosili o azyl w Polsce, gdyż nie chcieli służyć w odradzającym się Wehrmachcie.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów