Polak katolik i Polak Europejczyk. Pora na dwa pozytywne modele

Każdy Polak z osobna zbudowałby idealną Polskę. Sęk w tym, że trzeba ją budować wspólnie.

Aktualizacja: 04.05.2019 18:40 Publikacja: 04.05.2019 00:01

Polak katolik i Polak Europejczyk. Pora na dwa pozytywne modele

Foto: Rzeczpospolita/ Mirosław Owczarek

Kilkanaście lat temu na YouTubie pojawił się użytkownik posługujący się nickiem Testoviron, który bardzo szybko zdobył dość dużą (ale i specyficzną) popularność. Otóż internauta ten – polski emigrant mieszkający na co dzień w USA – w swojej twórczości skupił się na drwieniu z Polaków. Chociaż drwina to w tym przypadku łagodne określenie. Testoviron wyśmiewał polską zaściankowość, biedę, ostro krytykował nacjonalistów i w sposób, którego trudno nie nazwać bluźnierczym, odnosił się do Kościoła katolickiego. Lubił też przeciwstawiać Polakom z kraju siebie – człowieka sukcesu z USA, którego stać na drogi zegarek, czerwonego mustanga (czego oczywiście, co sam podkreślał, inni Polacy niewątpliwie mu zazdroszczą) i na to, żeby, jak mówił, „jak chce coś sobie kupić – to kupuje; a jak chce zjeść – to je" (w domyśle – w odróżnieniu od rodaków w kraju).

O Polakach Testoviron wyrażał się źle albo bardzo źle. Nazywał ich „zwierzętami", „Polakami robakami" czy „Polakami cebulakami". Zresztą oddajmy mu na chwilę głos: – Spojrzysz na Polaka robaka to jak zauważy, że na niego patrzysz to albo podejdzie i ci wp... albo się spyta: „Co k..., chcesz wp... k... (...)". A poza tym Polacy śmierdzą, nie myją zębów (...) Mają czułki jak karaluchy czy inne robactwo, biedaki (...) – oto Testoviron w wersji ocenzurowanej.

Kreacja Testovirona (okazał się byłym studentem Wydziału Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu) sama w sobie była parodią Polaka imigranta, nuworysza na Zachodzie, któremu udało się osiągnąć sukces materialny, ale który od obrażanych przez siebie Polaków różnił się głównie tym, że jeździ wspomnianym wyżej czerwonym mustangiem i zapewne nie wymawia „r" (bo na co dzień mówi po angielsku). Język Testovirona jest knajacki, raczej ubogi w słownictwo, nasycony przekleństwami i określeniami odnoszącymi się do seksu. Między wierszami autor – który po tym, gdy zakończył działalność na YouTubie, już w zupełnie kulturalny sposób tłumaczył, że miała ona wymiar satyryczny – sugerował więc: Polak może wyjechać do USA i osiągnąć tam sukces, ale nadal pozostanie sobą, czyli kimś – mówiąc delikatnie – niezbyt sympatycznym.

Najciekawsze w fenomenie Testovirona było jednak to, że choć polscy internauci urządzili na niego prawdziwe polowanie, namierzając w końcu jego personalia i doprowadzając do usunięcia wielu z zamieszczonych przez niego filmów z YouTube'a, to np. skojarzenie przez niego Polaka z występującą na Borneo małpą – nosaczem sundajskim – „przeżyło" swojego internetowego twórcę. Podobnie zresztą jak np. określenie Polacy cebulacy. Testoviron skończył zamieszczać filmy na YouTubie w połowie 2013 roku, a internetowe memy z Polakiem nosaczem powstają do dziś, internauci określają zaś Polskę Krajem Kwitnącej Cebuli. Testoviron oburzał swoimi filmami, ale jednocześnie – jak się okazuje – wielu po cichu przyznało mu rację.

Szklane domy, brudne portki

W 2018 roku CBOS zapytał Polaków, czy czują się dumni ze swojej narodowości. „Tak" odpowiedziało w tym badaniu aż 97 proc. ankietowanych, co kazałoby sądzić, że Polak na widok innego Polaka uśmiecha się szeroko od ucha do ucha, padają sobie w objęcia i zaczynają wymieniać się uprzejmościami.

Cóż – doświadczenie i przykłady (o czym za chwilę) wskazują, że tak nie jest. Dlaczego? Na trop wyjaśnienia naprowadzają nas bardziej szczegółowe wyniki tego samego badania. Na pytanie, z czego konkretnie są dumni, Polacy odpowiadają, że z sukcesów sportowych, historii swego kraju i bohaterstwa oraz obchodów świąt narodowych i odwołań do narodowych symboli. A z jakiego powodu odczuwają wstyd? (co – jak wynika z tego samego badania – zdarza się 40 proc. Polaków). Otóż z powodu zachowania rodaków za granicą, sytuacji politycznej w kraju, pozycji Polski na arenie międzynarodowej (pochodnej zachowania rodzimych polityków), okazywanej przez Polaków nietolerancji oraz takich zachowań, które czynią z rodaków osoby nieznośne w bezpośrednim kontakcie – na tej liście pojawiły się chamstwo, pijaństwo i brak szacunku do siebie nawzajem.

Warto dokładnie przyjrzeć się tym odpowiedziom, bo są one kwintesencją dualistycznego spojrzenia na Polskę. Z jednej strony jesteśmy dumnymi Polakami, gdy chodzi o warstwę symboliczną, historyczne dziedzictwo, lub wtedy, gdy inny Polak zrobi coś, co zmusza inne narody, by wyrazić nam uznanie (to istota dumy ze sportowych sukcesów). Z drugiej – kiedy chodzi o konkretniejsze, „społeczne" atuty, okazuje się, że mamy o sobie do powiedzenia przede wszystkim złe rzeczy. Innymi słowy – Polska to piękny kraj, niestety zamieszkują go Polacy.

Polak jest trochę jak Cezary Baryka w „Przedwiośniu" – oczyma wyobraźni widzi ideę Polski, „szklane domy", łopoczący na wietrze biało-czerwony sztandar i szarżę husarii. Gdy otwiera oczy, jego wzrok przyciągają błotniste drogi, chaty kryte strzechą i pijany chłop w brudnych portkach. I często odczuwa frustrację, uważając, że to właśnie z winy innych Polaków Polska nie jest taka, jak chciałby ją widzieć.

– Nadal cierpimy na deficyt kapitału społecznego, a konkretnie publicznego czy jak kto woli – kapitału „pomostowego", a nie opartego na prywatno-rodzinnych związkach – mówi politolog z Uniwersytetu SWPS prof. Radosław Markowski. – Panuje dość neurotyczny indywidualizm i niezwykle krępująca (gdy patrzą na nas z zewnątrz) niezdolność do współpracy w sferze publicznej – dodaje. Każdy z nas osobno zbudowałby idealny kraj. Sęk w tym, że trzeba go budować wspólnie.

Pozytywny stosunek do współrodaków bardzo utrudnia negatywny autostereotyp, jaki wykształcił się w naszym społeczeństwie. Cezurą czasową jest tu XIX wiek – czas, kiedy w Europie kształtowały się nowoczesne narody, był dla Polski czasem wielkiej narodowej traumy, bezprecedensowego upadku państwa, które w XVI wieku miało przez pewien czas niemal milion kilometrów kwadratowych, a pod koniec XVIII w. zniknęło z mapy. To właśnie w tym czasie – jak zauważył w poświęconej polskiemu autostereotypowi książce „No dno po prostu jest Polska" prof. Adam Leszczyński – ukształtował się obraz Polaków, który nie zmieniał się przez kolejne dekady, aż do czasów współczesnych. Był on przeciwieństwem zadowolonej z siebie Rzeczypospolitej szlacheckiej – zapewne dlatego, że był formą wyjaśnienia, dlaczego I Rzeczypospolita doznała tak druzgoczącej klęski, a kolejne próby odzyskiwania niepodległości kończyły się klęskami (powstania), lub czas wolności trwał bardzo krótko (II RP).

Jakie cechy składają się na ten autostereotyp? Otóż Polacy – o czym piszą i Bolesław Prus, i Antoni Słonimski, i Leopold Tyrmand, i XXI-wieczni hip-hopowcy – jawią się sami sobie jako źle zorganizowani, nieżyczliwi, antyintelektualni (już Cyprian Kamil Norwid narzekał, że z wydawania książek nie sposób wyżyć, bo nikt ich w Polsce nie czyta), cywilizacyjnie opóźnieni (z osiągnięciami techniki w rodzaju maszyny do dzielenia zapałek na czworo w II RP), biedni, kłótliwi, z naturalną predyspozycją do cwaniactwa i bylejakości (Prus pisał, że budynki są brzydkie, bo każdy chce „robić jak najtaniej, z najtańszego materiału, według najtańszych planów").

Polacy zarzucają Polakom powszechnie – od XIX wieku począwszy – brak higieny, bezguście i skłonność do zachwycania się wątpliwej jakości wytworami kultury Zachodu (co ma świadczyć o braku obycia). – Jedna z rzeczy, która mnie zaskoczyła, to stałość polskiego wyobrażenia o sobie. Polacy od początku nowożytnego społeczeństwa przypisywali sobie podobne cechy. Społeczeństwo zmieniło się radykalnie od XIX wieku, i to kilka razy, ale stereotypowy obraz pozostał – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" Leszczyński, który odnotowuje, że w ostatnim czasie ze zbioru cech, które rodacy standardowo sobie przypisują, wypadło jedynie lenistwo, ponieważ „Polacy zauważyli, że w porównaniu ze społeczeństwami zachodnimi pracują więcej i ciężej". Stało się to jednak pretekstem do znalezienia sobie nowej wady – z faktu, że Polacy pracują dużo, ale mimo to, jeśli chodzi o bogactwo, wciąż ustępują Zachodowi, często wyciąga się wniosek, że są w pracy nieefektywni.

Podtrzymywanie przez pokolenia negatywnego stereotypu mogłoby wydawać się jakimś narodowym masochizmem, gdyby nie to, że jest on w pewnym sensie użyteczny: pozwala bowiem z jednej strony wyjaśnić, dlaczego atrakcyjna i napawająca dumą idea Polski jako mocarstwa z czasów I RP, jednego z najważniejszych państw w Europie, od pewnego czasu nie daje się zrealizować w praktyce, a z drugiej strony – zachować samą ideę. Upraszczając nieco: idea jest słuszna, ale wykonawcy zawodzą. To norwidowskie: „Polska jest ostatnie na ziemi społeczeństwo, a pierwszy na planecie naród".

Z drugiej strony działa tu negatywne sprzężenie zwrotne: im bardziej Polacy pielęgnują ideę Polski jako kraju mającego misję dziejową, którą być może była w stanie realizować w czasach I RP, ale do której obecnie brakuje jej potencjału, tym bardziej będą szukać w rodakach winy w związku z tym, że idea ta się nie urzeczywistnia. – Bardzo ostrożnie i upraszczając znacznie sprawę, można zaryzykować twierdzenie, że większość Polaków miewa kompleksy będące pochodną raczej iluzji, a nie rzetelnej wiedzy o rzeczywistości. Wynikają one bądź to ze znajomości historii literackiej, głównie z sienkiewiczowskich narracji, bądź to z politycznie zmanipulowanych opowieści pod nowo kreowanych bohaterów wydarzeń etc. Ich kompleksy (podobnie zresztą jak słabo uzasadnione „ubermenschostwo po polsku") mają słabe zakorzenienie w realiach, są w znacznej mierze pochodną zbiorowych fantazji na temat własnej przeszłości i wybiórczo serwowanej historii – mówi prof. Markowski.

Szlachcic z kagankiem oświaty

Stosunek Polaków do innych Polaków komplikuje też szlachecka tradycja inteligencji i – do jakiegoś stopnia – dziedzictwo pozytywizmu, który kazał nieść kaganek oświaty ciemnemu ludowi, będącemu jednak nie partnerem w tworzeniu nowoczesnego społeczeństwa, lecz bezkształtną ludzką masą, z której należało dopiero ulepić nowoczesnego człowieka. Taka definicja sytuacji z jednej strony wprowadza podszytą pogardą nierównowagę w relacjach elit z resztą społeczeństwa, z drugiej – nie sprzyja społecznemu solidaryzmowi, bo ci, którzy uważają się za elitę, resztę społeczeństwa traktują jako osoby z natury gorsze.

– Polska inteligencja jest swoistym spadkobiercą szlachty. Szlachty już nie ma, ale szlacheckość pozostała – pozostał dystans i poczucie predestynowania do brania na siebie odpowiedzialności za losy całego kraju – mówi prof. Leszczyński.

Zauważa przy tym, że taka szlacheckość polskiej inteligencji ma wymiar funkcjonalny. – To rola tego, kto przewodzi, opiekuje się, wskazuje drogę. Kontrakt pomiędzy nim a resztą społeczeństwa polskiego jest taki, że on ponosi wyrzeczenia, cierpi – ale jest to cena za przywództwo. Ma moralny tytuł do tego, żeby przewodzić – tłumaczy Leszczyński.

I nie musi chodzić tu o przywództwo w znaczeniu politycznym. W życiu prywatnym, w kontaktach z innymi Polakami, takie postrzeganie świata pozwala na podniesienie swojego statusu wobec innych, jeśli uznamy ich za przedstawicieli tych, pomiędzy których trzeba nieść ów oświaty kaganek. A jednocześnie ułatwia deprecjonowanie tych, których sami do elity nie zaliczamy. I obwinianie za to, że – tu wracamy do kochanej przez wszystkich idei Polski – wciąż nie jesteśmy w tym miejscu, w którym chcielibyśmy być.

Prof. Jarosław Flis z Uniwersytetu Jagiellońskiego zwraca z kolei uwagę na widoczne w Polsce różnice między „patrycjuszowskim" (charakteryzującym elitę, polską wyższą klasę średnią) podejściem do rzeczywistości a podejściem ludowym. Pierwsze opiera się na przekonaniu, że Polska rzeczywistość wprawdzie skrzeczy, ale sami reprezentanci elity tu i teraz radzą sobie dobrze. Z kolei podejście ludowe opiera się na twierdzeniu przeciwnym – Polska sama w sobie jest wspaniała, ale tu i teraz jest źle, bo reprezentujący ten pogląd radzą sobie gorzej. Podejście pierwsze opiera się więc na przeświadczeniu, że gdyby wszyscy Polacy dorównali do elity, wówczas Polska stałaby się znośniejsza sama w sobie. Póki tak nie jest – do tych, którzy nie są w stanie sprostać jej normom – elita ma pretensje (zwłaszcza że sama ma często kompleks bycia niewystarczająco zachodnią).

W praktyce wygląda to tak, że istnieje pokusa, by pewną część Polaków obciążyć ciężarem wad, które sprawiają, że zamiast dumy z idei ojczyzny, odczuwamy wstyd z powodu rodaków. I tej pokusie często ulegamy – choć zazwyczaj nie tak radykalnie jak wspomniany na wstępie Testoviron.

Przez niego tkwimy w XX wieku

Od pewnego czasu w internecie rolę takiego negatywnego Polaka cebulaka pełni Janusz – często z twarzą nosacza sundajskiego. Janusz jest nosicielem wielu cech będących elementem wspomnianego już polskiego negatywnego autostereotypu. Jest zawistny (zależy mu przede wszystkim na tym, aby jego sąsiadowi rodakowi było gorzej), szczytem jego ambicji jest volkswagen passat (na gaz – żeby było taniej), tanie piwo i wieczorny seans programów z gatunku docudrama (w rodzaju „Trudnych spraw"). Janusza wstyd pokazać światu – nosi skarpetki do sandałów, słucha disco polo i jest koneserem schabowych z tłuczonymi ziemniakami i mizerią.

Ów Janusz się nie przepracowuje, a jednocześnie narzeka na swój status materialny. Polskością epatuje głównie, gdy nasi sportowcy odnoszą sukcesy – gdy zaś im nie idzie, jest gotów odbierać im paszporty. Wobec nowoczesności jest sceptyczny – nad internet przedkłada telewizję, a nad energię odnawialną – spalanie śmieci w swoim piecu. Jest tym, przez którego Polska nadal nie może w pełni wejść w XXI wiek.

Janusze masowo zamieszkują „miejsca przeklęte" na mapie Polski – wśród internautów taki status mają np. Sosnowiec, Radom czy Podlasie. W polskim internecie są one symbolami miejsc, w których czas się zatrzymał dawno temu i które cywilizacyjnie ściągają Polskę w dół. Na Podlasiu rolę sushi pełni więc, w internetowej narracji, kiszka ziemniaczana; mieszkańcy strzelają do samolotów z procy, a nad amerykańską whisky przedkładają pędzony w lasach bimber. To oczywiście hiperbole podszyte jednak głębokim rozczarowaniem z powodu tego, że „Polska B" nie nadąża za „Polską A".

O ile Janusz jest wrogiem dla tych Polaków, którzy nadzieję na realizację polskiej misji dziejowej widzą w szybkiej okcydentalizacji kraju, o tyle kontrelita w postaci zwolenników polskiej drogi w nowoczesności, z równą dezynwolturą traktuje alter ego Janusza. Jest nim hipster pijący sojowe latte w modnej kawiarni, uprawiający crossfit, noszący spodnie rurki i łatwo się wzruszający, podczas gdy jego przodkowie rówieśnicy realizowali klasyczny wzór męskości, umierając za ojczyznę w wojnach i powstaniach. Warto przy tym zauważyć, że figura Janusza jest nosicielem tych cech polskiego autostereotypu, które są związane raczej z klasami niższymi, podczas gdy miłośnicy sojowego latte są dzierżycielami negatywnych cech przypisywanych klasie wyższej ślepo zafascynowanej Zachodem, a jednocześnie niezdolnej do czynu.

Jakby ziemię kopał

Trudne relacje Polaków z samymi sobą widoczne były zawsze najwyraźniej poza granicami kraju, zwłaszcza na Zachodzie, który od XIX wieku był punktem odniesienia i symbolem dążeń. Jeszcze w czasach PRL, gdy między Polską a światem za Odrą zionęła cywilizacyjna przepaść, zrezygnowani imigranci potrafili porzucać polskość w ogóle, najwyraźniej uznając, że różnice między „nami" a „nimi" są tak wielkie, iż nie da się dłużej wierzyć w szczególną rolę kraju nad Wisłą.

Stąd np. w Niemczech obserwowano zjawisko cichej polskiej imigracji czy też superimigracji – Polacy w Niemczech stawali się „niewidzialni", bo po prostu – jak pisał kilka lat temu niemiecki „Tageszeitung" – „nie mówili po polsku i starali się zapomnieć, skąd przyjechali". „Na szkolnym boisku zachowywałam się tak, jakby dowcipy o Polakach mnie w ogóle nie dotyczyły. Nie byłam już Polką, starałam się być bardziej niemiecka niż sami Niemcy" – wspominała autorka artykułu, Emilia Smechowski, która wraz z rodziną uciekła do Niemiec w 1988 roku.

„Kiedy dotarliśmy do Niemiec i zobaczyłam, jak tu wszyscy żyją, zaczęłam nienawidzić polskiego. Nienawiścią, do jakiej zdolne są tylko dzieci" – pisała z kolei o swoim zderzeniu z zachodnią cywilizacją Alexandra Tobor, autorka książki „Sitzen vier Polen im Auto".

Upadek żelaznej kurtyny i wejście kraju na szybką drogę modernizacji sprawiło, że dziś aż tak radykalne podejście do sprawy nie jest konieczne (choć jeszcze w 2013 roku korespondentka Wirtualnej Polski z Norwegii pisała o polskich imigrantach zabraniających dzieciom mówienia w ojczystym języku). Wciąż jednak imigranci mają skłonność do bardzo wyraźnego dostrzegania wad rodaków.

W 2011 roku magazyn Polonii w Austrii „Polonika" zebrał opinie przedstawicieli Polaków mieszkających w Austrii na temat tego, co budzi u nich największe zażenowanie, jeśli chodzi o rodaków. Okazało się, że litania win jest długa. „Wstydzę się braku higieny i dbania o schludny wygląd. (...) polskiego mężczyznę można poznać po ubraniu i zapachu. Idzie taki w jakiejś wyświechtanej kurteczce, w spodniach upapranych jakimś obiadem, z tłustymi włosami. W metrze często widzę takiego delikwenta i sobie myślę, że to chyba Polak. Dziura pod pachą, spodnie spadają z tyłka, paznokcie brudne, jakby ziemię kopał, nagle wyciąga telefon i oczywiście mówi po polsku!" – ubolewał na łamach pisma 40-letni Marcin. „To, czego się wstydzę, to takie (...) obgadywanie się, a czasami nawet chęć szkodzenia innym naszym rodakom przez czystą zawiść lub może brak jakiegoś pożytecznego zajęcia" – pisał z kolei 52-letni Roman.

Polacy z Austrii zarzucali przyjeżdżającym do tego kraju na saksy brak ambicji objawiający się tym, iż nie uczyli się języka niemieckiego. 31-letni Paweł przekonywał, że dają tym Austriakom „podstawy do szerzenia poglądu, że jesteśmy niezbyt inteligentnym narodem nadającym się jedynie do sprzątania czy malowania ścian". Powodem do wstydu jest więc przede wszystkim to, że z powodu cywilizacyjnego zapóźnienia części rodaków mieszkańcy Zachodu gotowi byliby pomyśleć, że nie jesteśmy jego częścią. Choć sam Paweł czuje do tego Zachodu przynależność.

Z kolei przedstawiciele włoskiej Polonii na łamach „Naszego świata", pisma Polaków w Italii, skarżyli się na rodaków z kraju, którzy uważają, iż emigranci „wyjechali, by zarobić łatwe pieniądze". Z opisywanych przez nich doświadczeń wynika, że kontakty z ojczyzną oznaczają zawsze pojawienie się roszczeń finansowych. „Rodacy w kraju uwielbiają zaglądać nam do portfela i, co najgorsze, rozliczać nas z zarobionych ciężko pieniędzy" – pisze „Nasz świat".

Z drugiej strony – jak wynika z doświadczeń Polonusów – wielu Polaków z Polski nie docenia ciężkiej pracy emigrantów i lekceważy ich wysiłek. Artykuł kończy się znamiennym apelem: „Pamiętajmy, że to właśnie my – Polacy mieszkający za granicą, jesteśmy najlepszymi ambasadorami polskości na świecie". Znów mamy więc zderzenie tych, którzy poradzili sobie z udowodnieniem przynależności do Zachodu (emigranci) i tych, którzy im to utrudniają (Polacy w kraju).

Pora na dwa modele?

Tym, co utrudnia Polakom polubienie siebie jako ogółu, jest to, że istnieją dwie – zasadniczo sprzeczne – ścieżki prowadzące do tego, by przestać odczuwać krępującą nas różnicę między Polską a Zachodem. Pierwsza ścieżka to okcydentalizacja, gwałtowne przyjmowanie zachodnich instytucji, norm i rozwiązań, które upodobnią nas do świata i tym samym umożliwią nam powrót do pożądanego stanu, w którym Polska „wraca na swoje miejsce". Druga ścieżka to swego rodzaju „ucieczka do przodu" opierająca się na przeświadczeniu, że skoro od Zachodu się różnimy, to powinniśmy uczynić z tego nasz atut i wybrać jakąś trzecią, ściśle polską drogę, tak aby np. doprowadzić do odwrócenia pojęć i stać się punktem odniesienia dla Zachodu. Cel jest w każdym przypadku ten sam – przywrócenie krajowi należnego mu miejsca na mapie Europy. Jednocześnie są to drogi sprzeczne, bo – upraszczając: jedna oznacza wykluczenie ze wspólnoty januszów, druga – tych, którzy piją sojowe latte. To ważne źródło napięć w relacjach Polaków z Polakami, które pokrywa się w dużej mierze np. z podziałami politycznymi.

– Ten podział ma fundamentalny charakter, który wynika z naszego cywilizacyjnego położenia. To się nie zmieni – mówi prof. Leszczyński, podkreślając, iż najistotniejsze jest, aby stworzyć ramy społeczne dla współistnienia Polaków z Polakami. Podobnego zdania jest prof. Markowski. – Nie sądzę, by udało się w najbliższej przyszłości stworzyć pozytywny obraz Polaka. Nie sądzę, byśmy byli zdolni zrobić coś razem – mówi. I proponuje, aby „w sposób cywilizowany, demokratyczny i zinstytucjonalizowany się podzielić". – Stworzyć co najmniej dwa modele „pozytywne" dwóch różnych Polaków – katolika i Europejczyka. Wziąć przykład z kilkudziesięcioletnich doświadczeń holenderskich XX wieku i stworzyć system dwóch filarów o zamkniętym obiegu instytucji gospodarczych, finansowych, kulturowych, a nade wszystko – religijnych kontra świecko-oświeceniowych. Chodzi o spokojny, cywilizowany podział biorący pod uwagę fakt znaczących różnic między Polakami i niechęci jednych i drugich, by żyć w sposób preferowany (wręcz narzucany) przez drugą stronę – mówi politolog.

Andrzej Bursa w „Modlitwie dziękczynnej z wymówką" pyta dramatycznie: „Boże, dlaczego uczyniłeś mnie Polakiem". Wydaje się jednak, że znacznie większą popularność ma dziś pytanie: „Boże, dlaczego uczyniłeś ich Polakami".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kilkanaście lat temu na YouTubie pojawił się użytkownik posługujący się nickiem Testoviron, który bardzo szybko zdobył dość dużą (ale i specyficzną) popularność. Otóż internauta ten – polski emigrant mieszkający na co dzień w USA – w swojej twórczości skupił się na drwieniu z Polaków. Chociaż drwina to w tym przypadku łagodne określenie. Testoviron wyśmiewał polską zaściankowość, biedę, ostro krytykował nacjonalistów i w sposób, którego trudno nie nazwać bluźnierczym, odnosił się do Kościoła katolickiego. Lubił też przeciwstawiać Polakom z kraju siebie – człowieka sukcesu z USA, którego stać na drogi zegarek, czerwonego mustanga (czego oczywiście, co sam podkreślał, inni Polacy niewątpliwie mu zazdroszczą) i na to, żeby, jak mówił, „jak chce coś sobie kupić – to kupuje; a jak chce zjeść – to je" (w domyśle – w odróżnieniu od rodaków w kraju).

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów