Epidemia obnażyła chciwość w sporcie

Sparaliżowany przez epidemię futbol pokazał brzydszą twarz. Zobaczyliśmy ją wyraźniej, gdy zabrakło stadionowych emocji łagodzących krytyczne spojrzenie. Nie zmieniają tego pojedyncze akty filantropii ze strony piłkarzy i klubów.

Publikacja: 24.04.2020 10:00

Epidemia obnażyła chciwość w sporcie

Foto: EAST NEWS

Najpierw była gra za wszelką cenę, choć zaraza już rozlewała się po Europie. Dziś wiemy, że marcowe mecze Ligi Mistrzów były dosłownie zabójcze. Następnie przeszliśmy do targów o pieniądze, do dziś zresztą nierozstrzygniętych, a teraz bez względu na konsekwencje najważniejsze jest kończenie sezonów na zamkniętych stadionach, oficjalnie sankcjonujące futbol jako widowisko telewizyjne, a nie sport.

Sytuacja wszędzie jest podobna: klubów pozbawionych możliwości zarabiania nie stać na utrzymywanie niegrających piłkarzy. Próby porozumienia grupowego właściwie wszędzie kończyły się fiaskiem. Każdy klub musiał osobno rozstrzygnąć sprawę cięć kosztów. Czasem szło gładko, np. w Niemczech, gdzie obniżki przyjęto ze zrozumieniem, gdzie indziej trudniej. Dopiero po trzech tygodniach piłkarze Barcelony zgodzili się na obniżkę wynoszącą aż 70 proc. (na którą wcześniej przystali zawodnicy innych sekcji), po to by reszta osób zatrudnionych w klubie mogła otrzymywać pełne wynagrodzenia. W klubach angielskiej Premier League porozumienia brak do dziś.

W polskiej lidze najwyższy kontrakt ma Artur Jędrzejczyk – obrońca i kapitan Legii dostaje 200 tys. zł miesięcznie. Przeciętna pensja w Warszawie w 2018 r. wynosiła 6 tys. 150 tys. zarabia w Legii chorwacki pomocnik Domagoj Antolić, 120 tys. Christian Gytkjaer w Lechu Poznań i Marko Vejinović z Arki Gdynia.

Mediana płacy rocznej w hiszpańskiej La Liga wynosi 983,7 tys. dol. rocznie – odpowiednik ponad 4 mln zł. W Bundeslidze to ponad milion dolarów, a we Włoszech 1,3 mln dol. Najbogatszą piłkarską ligą świata jest Premier League. Mediana zarobków w Anglii to 2,9 mln dol. rocznie, czyli ponad 12 mln zł. Innymi słowy, statystyczny piłkarz Premier League, nie żadna gwiazda z pierwszych stron gazet, zarabia milion złotych miesięcznie. A ponieważ w Anglii obowiązuje system tygodniówek, mówimy o ponad 300 tys. zł tygodniowo.

Bogacze bez wstydu

We wszystkich krajach ruszają programy pomocy prywatnym firmom i przedsiębiorcom. W Anglii właściciele mogą wysłać pracowników, którzy zarabiają do 2,5 tys. funtów miesięcznie (12 tys. zł) na bezpłatne urlopy. Rząd pokryje 80 proc. ich pensji.

Poruszenie na Wyspach wywołał fakt, że do programu zaczęły przystępować kluby Premier League. Argumentowano, że wystarczyłaby dobra wola ze strony zawodników, a cięcia w biurach nie byłyby potrzebne. Z drugiej jednak strony wszyscy wiedzą, że właścicielami 20 klubów najbogatszej ligi są krezusi na skalę światową. Ich majątki w sumie wyceniane są na 80 mld funtów. W tegorocznym budżecie, uchwalonym przed pandemią, polski rząd ustalił wydatki na poziomie 429,5 mld zł, czyli 83 mld funtów. Czy naprawdę właściciele klubów Premier League potrzebują pomocy państwa i podatników? Szczególnie że większość z nich nie płaci podatków w Anglii.

Jednym z pierwszych klubów, który chciał skorzystać z rządowego programu, był Tottenham – nie dość, że w północnym Londynie wysłano część niegrającego personelu na bezpłatne urlopy, czyli na utrzymanie państwa, to pozostałym obcięto pensje o 20 proc. Tego samego dnia, gdy podano tę informację, okazało się, że współwłaściciel, a zarazem prezes, Daniel Levy przyznał sobie premię w wysokości 7 mln funtów – 3 mln płatne natychmiast, reszta odłożona na przyszłość. To bonus za doprowadzenie do końca budowy nowego stadionu. Otwarcie nowego White Hart Lane było przekładane dwa razy, a budżet został przekroczony o 150 mln funtów. Współwłaściciel Levy uznał jednak, że prezes Levy pracuje tak dobrze, iż należy mu się nagroda. Skojarzenia z menedżerami banku Lehman Brothers, którzy bankrutując w 2008 roku, przyznali sobie premie w wysokości 20 mln dol., są być może trochę na wyrost, ale tylko trochę.

Kolejnym klubem, który próbował skorzystać z rządowej pomocy, był Liverpool. Gdy informacja przedostała się do opinii publicznej, reakcja kibiców klubu z Anfield była gwałtowna i tak jednoznacznie negatywna, że po kilkunastu godzinach amerykańscy właściciele klubu – Fenway Sports Group – wycofali się i zaczęli przepraszać. Kibice Liverpoolu zarzucili Amerykanom sprzeniewierzenie się lewicowemu etosowi klubu, który fani mają wypisany na sztandarach.

Najważniejszą postacią w historii Liverpoolu jest legendarny szkocki trener Bill Shankly. Objął zespół w połowie sezonu 1959/1960 i nie tylko awansował do pierwszej ligi, ale zdobył trzy mistrzostwa, dwa Puchary Anglii oraz triumfował w Europie – w 1975 r. sięgnął po Puchar UEFA. Przede wszystkim położył jednak fundamenty pod Liverpool, jaki dziś wszyscy znają. To za jego czasów drużyna z Anfield zaczęła grać w czerwonych strojach, a jej hymnem stało się „You'll Never Walk Alone".

Shankly był socjalistą. Podkreślał: „wspólnie pracujemy i wspólnie dzielimy się nagrodą". Mówiąc to, miał na myśli nie tylko funkcjonowanie zespołu piłkarskiego. Według niego Liverpool należał do lokalnej społeczności, nie do właścicieli i akcjonariuszy.

W 2015 r. kibice doczekali się przybycia inkarnacji swojej legendy. Obecny trener Liverpoolu Niemiec Jurgen Klopp ma lewicowe poglądy i ich nie ukrywa. W wywiadzie udzielonym „Guardianowi" mówił: „Wierzę w państwo opiekuńcze. Nie jestem prywatnie ubezpieczony i nigdy nie zagłosowałbym na partię tylko dlatego, że obiecałaby obniżyć mi podatki. Wierzę, że skoro mnie powodzi się dobrze, to innym też powinno".

W ośrodku treningowym Melwood Klopp zna wszystkich z imienia – od dozorcy otwierającego bramę, po personel kantyny czy ogrodników odpowiedzialnych za murawę. Wymaga też, by wszystkich znali piłkarze.

Pół roku temu prezes Peter Moore pytany przez „El Pais", co odróżnia Liverpool od innych wielkich klubów europejskich, mówił: – Mamy Billa Shankly'ego, socjalistę, który położył fundamenty. Dziś, gdy robimy biznesy, zawsze zadajemy sobie pytanie: „co zrobiłby Shankly".

Amerykanie tym razem tego pytania sobie nie zadali lub nigdy tak naprawdę nie zrozumieli, kim był Shankly.

Kibice pokazali, że presja ma sens. Liverpool i Tottenham wycofały się z uczestnictwa w programie (w przeciwieństwie do kilku innych klubów będących własnością miliarderów). Jest jednak coś znamiennego w tym, że żaden z właścicieli nie wpadł na taki pomysł sam z siebie.

Przykład z góry

Koronawirusowy kryzys uwypuklił brak przywództwa w światowej piłce nożnej. Ani teoretycznie zawiadująca futbolem FIFA, ani europejska federacja, czyli UEFA, nie były w stanie narzucić żadnych rozwiązań, które byłyby respektowane przez właścicieli klubów i piłkarzy. Krajowe federacje nie mają w kwestii klubów nic do powiedzenia i nawet nie próbują zabrać głosu. Zostały sprowadzone do administrowania reprezentacjami oraz amatorskimi rozgrywkami. Ciała nadzorujące ligi okazały się słabe – najlepszym przykładem jest nasza Ekstraklasa SA (udziałowcami spółki jest 16 drużyn grających w danym sezonie w ekstraklasie oraz PZPN), która nawet ogłosiła, że kluby obniżą zawodnikom pensje o 50 proc., ale uchwała ta nie miała żadnej mocy prawnej i można ją było potraktować co najwyżej jako przyjacielską radę. Nagle okazało się, że cała władza w futbolu przeszła w ręce chciwych piłkarzy, często sterowanych przez chciwych agentów, a jedyną siłą, która mogłaby próbować ich powstrzymać, są chciwi właściciele.

FIFA i UEFA przez ostatnie lata tak były zajęte psuciem futbolu w imię zysku, że straciły wszelki autorytet. Swoje flagowe turnieje rozdęły do karykaturalnych rozmiarów, bo im więcej uczestników, tym więcej telewizji będzie rywalizowało o prawa transmisji, podbijając ceny. Więcej biorących udział oznacza też, że w większej liczbie krajów sponsorzy sprzedadzą licencjonowane produkty. Od 2026 r. w mistrzostwach świata ma brać udział blisko pół setki drużyn (48). Euro już zostało powiększone do 24 zespołów, a niewykluczone, że wkrótce będą grały 32 reprezentacje.

Wybory gospodarzy turniejów to osobna kwestia. Pandemia przesunęła absurdalne Euro rozrzucone po 12 miastach – od Azerbejdżanu po Hiszpanię. W dobie walki z kryzysem klimatycznym, który samolotowe przeloty pogłębiają, ten pomysł jest oderwany od rzeczywistości. Można bronić UEFA i wskazywać na to, że gdy w 2012 r. zapadała ta decyzja, świadomość katastrofy klimatycznej nie była jeszcze tak powszechna. Co jednak powiedzieć o szefostwie FIFA, które w 2018 r. uznało, iż mundial w 2026 r. odbędzie się w Meksyku, USA i Kanadzie – czyli praktycznie w całej Ameryce Północnej? Zresztą, ile krajów będzie w stanie pomieścić 48-drużynowy mundial w przyszłości?

Obraza dla ubogich

Bogaty piłkarz szczególnie kłuje w oczy – bardziej niż bogaty aktor, przedsiębiorca czy dziedzic z arystokratycznego rodu. Bo piłkarz to bardziej niż oni „swój człowiek". Chłopak z tej samej ulicy, z bloku obok, z tej samej miejscowości, „graliśmy razem na turnieju w podstawówce i nawet nie był dużo lepszy". Na tyle jednak lepszy, że to on dziś zarabia setki tysięcy złotych albo miliony euro. Większość piłkarzy zdaje sobie zresztą sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji, pamięta, gdzie są ich korzenie, i bardzo wielu angażuje się w działalność charytatywną. Także podczas pandemii koronawirusa.

Publiczne targi o pieniądze spowodowały jednak, że jeszcze raz, tym razem z większą uwagą, zaczęto się przyglądać pieniądzom krążącym w futbolu i ze zdwojoną siłą dotarło do nas, że piłka nożna to modelowy wręcz przykład nierówności społecznych.

Przepaść między zarobkami profesjonalnego piłkarza a jego kolegi z podwórka to kwestia ostatnich lat. Jeszcze w 1960 r. odgórnie ustalona maksymalna pensja piłkarzy w lidze angielskiej wynosiła 20 funtów tygodniowo. Przeciętna pensja robotnicza wynosiła wówczas pięć funtów mniej. W styczniu 1961 r. piłkarze rozpoczęli strajk zakończony sukcesem, w którym domagali się zniesienia płacy maksymalnej.

Podobnie wyglądała sytuacja u nas w PRL. Włodzimierz Lubański i jego koledzy z Górnika Zabrze byli zatrudnieni na fikcyjnych etatach w kopalniach i dostawali dwu-, trzykrotność górniczej pensji, po którą stali w kolejce do kasy razem z pracującymi pod ziemią górnikami. Jeśli wyniki Górnika były kiepskie, musieli się przy okazji nasłuchać pretensji i wyrzutów. Za trzecie miejsce na mistrzostwach świata w 1974 r. zawodnicy Kazimierza Górskiego dostali premię wynoszącą mniej więcej pięciokrotność średniej pensji krajowej. Artur Jędrzejczyk zarabia dziś 37-krotność średniej polskiej pensji.

Ale do transferów za 222 mln euro (tyle zapłacili w 2017 r. katarscy szejkowie z Paris Saint-Germain za Brazylijczyka Neymara) droga była jeszcze daleka, dopiero gdy telewizje odkryły, że nic tak nie przyciąga ludzi przed ekrany jak piłka nożna (reklamy! abonamenty! dekodery!), strumień z pieniędzmi trysnął. W piłkę nożną zaczęły być pompowane takie sumy, że publicysta L'Osservatore Romano nazwał 45-mln transfer Christiana Vieriego do Interu Mediolan „obrazą dla ubogich".

Punktami zwrotnymi było stworzenie Ligi Mistrzów (1992), zniesienie limitów w zatrudnianiu obcokrajowców (1995), a także wprowadzenie prawa Bosmana (1995), które stwierdzało, że piłkarze po wygaśnięciu kontraktu mogą zmieniać pracodawcę bez sumy odstępnego. W połowie lat 90. kluby obudziły się w nowej rzeczywistości – mogły kupować najzdolniejszych zawodników bez względu na ich narodowość, część z nich pozyskiwać za darmo (przeznaczając większe pieniądze na pensje), a także rywalizować w Lidze Mistrzów z innymi czołowymi zespołami, bez ryzyka, że jedna porażka oznaczać będzie odpadnięcie i brak możliwości dalszego korzystania ze złotych żniw.

W tamtym czasie powstała też Premier League. Czołowe angielskie kluby nie chciały dłużej dzielić się pieniędzmi ze wszystkimi drużynami w ligowej piramidzie, aż do trzeciego poziomu włącznie, więc od lat 80. groziły stworzeniem własnych rozgrywek. Mediana rocznych zarobków w Anglii wynosi dziś 30 tys. funtów rocznie (około 155 tys. zł) – to połowa tygodniówki statystycznego piłkarza Premier League. Wszystko dzięki pieniądzom z telewizji.

Prawa do pokazywania ligi angielskiej w latach 2019–2021 kosztowały łącznie 9,2 mld funtów. Dla klubów to najważniejsze źródło dochodu, ale niejedyne – ogrzać się przy futbolu chce przecież mnóstwo sponsorów. 64 mln funtów rocznie płaci Chevrolet, by pokazywać się na strojach Manchesteru United. W sezonie 2018/2019 klub z Old Trafford miał podpisanych 68 umów reklamowych i sponsorskich – pod tym względem nie miał równych w Europie. Przełożyły się one również na rekordowy dochód w wysokości 235 mln funtów. Drugie miejsce zajęła Barcelona, która miała podpisane 43 umowy i zarobiła na nich 228 mln funtów.

Z tych wielkich pieniędzy korzystali jednak głównie piłkarze i ich agenci. Najbardziej jaskrawym przykładem są ceny biletów Premier League, które wciąż rosły. Średnia cena całosezonowego karnetu na Tottenham wyniosła w tym sezonie ponad 1395 funtów (7,2 tys. zł). Nowy stadion właśnie po to był prezesowi Levy'emu potrzebny.

Era superklubów

Postrzeganie piłki nożnej wyłącznie przez pryzmat biznesowy zaczyna niepokoić wielu obserwatorów. Nawet w corocznym raporcie Deloitte'a – Football Money League – który klasyfikuje najbogatsze europejskie kluby, znalazło się zastrzeżenie, że rezultaty na boisku stały się „zbyt zależne od środków finansowych". W tym samym raporcie autorzy piszą o zagrożeniu dla „prawdziwości" rozgrywek i zaznaczają, że „sport wyprany z nieprzewidywalności traci na dłuższym dystansie sens". Jeśli zwracają na to uwagę fachowcy od finansów, to chyba coś poszło nie tak...

Ostatnia dekada to rzeczywiście dyktat superklubów. We Włoszech Juventus zdobył siedem mistrzostw z rzędu i był na kursie po ósme, gdy zatrzymała go pandemia. Tak jak Bayern w Niemczech, który wywalczył osiem tytułów, w tym siedem z rzędu. Od kiedy w 2012 r. rząd Kataru w całości przejął Paris Saint-Germain, tylko raz inny klub zdołał wygrać francuską Ligue 1. Jeszcze większa stagnacja panuje w Hiszpanii – od sezonu 2004/2005 tylko raz La Liga miała mistrza, który nie był albo Realem, albo Barceloną.

W Premier League pięć–sześć drużyn na najwyższym poziomie finansowym walczy między sobą o trofea. W trakcie ostatniej dekady, wyłączając niesamowity przypadek Leicester, tylko trzy kluby zdobywały tytuł: Manchester City, finansowana przez rosyjskiego oligarchę Chelsea i Manchester United, którego wielkość finansowa stała się równocześnie dla kibiców największym przekleństwem, bowiem Czerwone Diabły wciąż tak świetnie prezentują się w arkuszach Excela, że już nie muszą na boisku. Nawet brak gry w Lidze Mistrzów nie wpływa dramatycznie na finanse.

U nas ten trend też jest widoczny – połowę tytułów w ostatniej dekadzie zdobyła najbogatsza Legia, dwa padły łupem drugiego na liście Lecha Poznań.

Futbol jak w soczewce skupia wszystkie problemy hiperkapitalizmu i jest dowodem, że przypływ jednak nie podnosi wszystkich łódek. Wydrenowane z talentów ligi, jak nasza, są dziś tylko dostarczycielami taniej siły roboczej. Kluby z Włoch czy Niemiec mogą wydać 4–5 mln euro na młodego Polaka na zasadzie niskiego ryzyka inwestycyjnego. Jeśli się nie sprawdzi – trudno. A nuż jednak się opłaci. Pieniądze, które dla klubów z czołowych lig były przed pandemią ledwie zauważalnym wydatkiem, dla polskich drużyn są potężnymi sumami. Braki po wyjeżdżających nasze kluby uzupełniają zawodnikami, którzy nie przeszli przez sito selekcji w podobnych ligach. Innymi słowy, towarem przez bogatszych uznanym za wybrakowany.

Dziś w Europie jest 11 klubów, których przychody przekraczają 400 mln euro rocznie i to one zawładnęły wyobraźnią mas, a co za tym idzie, przejęły większość pieniędzy. Im lepsze będą, tym dostaną więcej z nagród i umów sponsorskich, wówczas jeszcze więcej wydadzą na jeszcze lepszych piłkarzy i jeszcze bardziej pogłębią nierówności. Zaklęty krąg.

We władzy menedżerów

Superkluby robią interesy z superagentami, niemal cała władza poszła w ich ręce, to oni dyktowali warunki, to im w największym stopniu zależy na ciągłym ruchu w interesie – na transferach, przedłużeniach umów, przyjściach, odejściach, wypożyczeniach. Każdy taki deal to dla nich prowizja. Kluby Premier League w sezonie 2018/2019 wydały 260 mln funtów na prowizje dla menedżerów. Przy okazji transferu Francuza Paula Pogby do Manchesteru United z Juventusu wszystkie trzy strony reprezentowała ta sama osoba – Mino Raiola. I od wszystkich zgarnął on oczywiście swoją działkę. W sumie zarobił na tej jednej transakcji 40 mln euro.

Menedżerowie zbyt często są na bakier z etyką, co widać chociażby, czytając Football Leaks. Znają wszystkie triki i potrafią nakłaniać do nich piłkarzy. To jeden z najpotężniejszych agentów Jorge Mendes, a raczej jego firma Gestifute, stworzył schemat oszukiwania hiszpańskiego fiskusa. Zawodnicy podpisywali z klubami dwie umowy – jedną na zwykłą pensję, drugą dotyczącą wykorzystywania ich wizerunku. Tyle że właścicielami praw do wizerunku piłkarzy były firmy krzaki zarejestrowane w rajach podatkowych. Wśród tych, których hiszpańska skarbówka ścigała, była cała plejada gwiazd Mendesa – z Cristiano Ronaldo i José Mourinho na czele. Sam agent także. Leo Messi nie jest jego klientem, ale Argentyńczyk także działał wedle tego schematu.

Mendes jest blisko związany z właścicielami Wolverhampton, ten klub stał się stajnią dla jego zawodników i trenerów. Oczywiście przepisy zabraniają, by menedżer mógł łączyć role, ale w dokumentach Mendes nie ma oczywiście żadnego związku z Wolverhampton.

Moc agentów widać także u nas. Blisko 6 mln zł wydała na prowizje menedżerskie Wisła Płock w zeszłym sezonie. Klub współfinansowany przez samorząd i spółkę Skarbu Państwa.

Czy taki futbol właśnie się na na naszych oczach kończy wraz z pandemią koronawirusa? Potężny kryzys gospodarczy jest nieunikniony – z futbolu duża część pieniędzy też się ulotni. Wielu komentatorów twierdzi, że każdy kryzys przynosi też dobre skutki. To grypa hiszpanka z 1918 r. spowodowała, że państwa zaczęły inwestować w publiczną służbę zdrowia. To kryzys finansowy z 2008 r. doprowadził do tego, że banki zaczęły być lepiej kontrolowane. Pojawiają się opinie, że pandemia sprawi, iż zaczniemy bardziej cenić lekarzy, sklepikarzy, kurierów czy policjantów, że zakończy się kult celebrytów, którzy z każdym kolejnym dniem samoizolacji okazują się coraz mniej potrzebni.

Pierwsza reakcja środowiska futbolowego raczej odbiera nadzieję na zmiany. Piłkarze kurczowo trzymali się swoich pensji, kluby wolały zwalniać lub wysyłać na bezpłatne urlopy niegrający personel, niż zadrzeć z graczami. Właściciele bezwstydnie wyciągali ręce po pieniądze podatników, UEFA naciskała na rozgrywanie meczów, gdy zaraza już szalała.

Niestety, w zasadzie można mieć pewność, że gdy tylko wróci normalność, wróci też chciwość. 

Najpierw była gra za wszelką cenę, choć zaraza już rozlewała się po Europie. Dziś wiemy, że marcowe mecze Ligi Mistrzów były dosłownie zabójcze. Następnie przeszliśmy do targów o pieniądze, do dziś zresztą nierozstrzygniętych, a teraz bez względu na konsekwencje najważniejsze jest kończenie sezonów na zamkniętych stadionach, oficjalnie sankcjonujące futbol jako widowisko telewizyjne, a nie sport.

Sytuacja wszędzie jest podobna: klubów pozbawionych możliwości zarabiania nie stać na utrzymywanie niegrających piłkarzy. Próby porozumienia grupowego właściwie wszędzie kończyły się fiaskiem. Każdy klub musiał osobno rozstrzygnąć sprawę cięć kosztów. Czasem szło gładko, np. w Niemczech, gdzie obniżki przyjęto ze zrozumieniem, gdzie indziej trudniej. Dopiero po trzech tygodniach piłkarze Barcelony zgodzili się na obniżkę wynoszącą aż 70 proc. (na którą wcześniej przystali zawodnicy innych sekcji), po to by reszta osób zatrudnionych w klubie mogła otrzymywać pełne wynagrodzenia. W klubach angielskiej Premier League porozumienia brak do dziś.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu