Niemiecki kolekcjoner polskiej sztuki

Muzeum Jerke, ozdobione pięknym witrażem zaprojektowanym specjalnie przez Wojciecha Fangora, zainauguruje działalność 24 kwietnia. Ta wyjątkowa prywatna instytucja w Zagłębiu Ruhry będzie prezentować polskich artystów.

Aktualizacja: 21.04.2016 23:19 Publikacja: 21.04.2016 20:02

Wilhelm Sasnal, Bez tytułu, 2001

Wilhelm Sasnal, Bez tytułu, 2001

Foto: materiały prasowe

Granitowy gmach o 400-metrowej powierzchni wystawienniczej z pięknym witrażem stanął w centrum niewielkiego miasteczka Recklighausen w sąsiedztwie Muzeum Ikon – największego tego rodzaju w zachodniej części Europy. Prace nad wznoszeniem budynku trwały długo, termin otwarcia był przesuwany, bo miejsce, w którym będzie muzeum, mieści się na podmokłym, trudnym dla budowlańców terenie.

Wcześniej stał tu niezbyt istotny architektonicznie budynek z lat 30. ubiegłego stulecia. Upodobały sobie go jednak nietoperze, których nie można przenosić w porze ich zimowania. Gospodarz przyszłego muzeum był jednak cierpliwy, wierzył w powodzenie swojego przedsięwzięcia. Droga, którą przebył od pomysłu do jego realizacji, trwała ładnych kilka lat. Uważa, że to wyjątkowo udana lokalizacja, o czym zaświadcza dokonujące się tu nieustannie krzyżowanie się kultur.

– Kiedy Wojciech Fangor zgodził się spełnić moje marzenie i zaprojektować witraż, zapytałem, ile mnie to będzie kosztowało – wspomina Werner Jerke. – Po kilku sekundach ciszy powiedział, że projekt tak mu się podoba, że wykona pracę gratis. Bardzo mnie to zbudowało. Mam jego prace w swojej kolekcji. Czyj witraż lepiej by tu pasował?

Urodzony na Śląsku

Zapytany, dlaczego postanowił zbudować muzeum, śmiejąc się, odpowiada, że obrazy przestały mu się mieścić w domu. Zaczął je gromadzić już w Niemczech, ojczyźnie przodków, do której wyjechał po pierwszych studiach w Polsce, gdy miał 24 lata. Przyszedł na świat w niewielkiej miejscowości na Górnym Śląsku, tak jak jego rodzice, nawet dokładniej rzecz biorąc – w tym samym domu, co jego matka. Tyle że rodzice przyszli na świat jeszcze w Niemczech, a on już w Polsce. Gdy zakończyła się II wojna światowa, ojciec Wernera miał 16 lat, matka – 12. Nie znali języka polskiego, w ich domach mówiono po niemiecku.

Nie było im łatwo, w powojennej Polsce dawano im nieraz odczuć, że są obywatelami drugiej kategorii, choć byli po prostu polskim obywatelami narodowości niemieckiej. Dziadek Wernera oraz brat ojca w czasie II wojny znaleźli się na froncie zachodnim i po 1945 roku nie wrócili na Śląsk. Drugi dziadek, młynarz, nie został powołany do wojska ze względu na wiek. Po wojnie matka pracowała w Hucie Łabędy, potem zajęła się domem, a o byt rodziny troszczył się ojciec. Do siódmego roku życia, czyli do 1964 roku, Werner także mówił tylko po niemiecku. Rodzice kilkakrotnie składali wnioski o zgodę na wyjazd do Niemiec, ale otrzymywali odmowne decyzje.

Po skończeniu liceum w pobliskich Pyskowicach Werner postanowił zdawać na geografię na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo też w Krakowie – jak opowiada – odkąd pamięta, był zakochany. Wciąż wtedy myślał, by zrealizować młodzieńcze marzenie i zacząć studia w łódzkiej szkole filmowej, ale do tego potrzebna była wejściówka w postaci dyplomu z innej uczelni.

Historia zmieniła bieg jego życia, kiedy dostał pozwolenie na wyjazd z Polski razem ze swoją mamą. Wyjechał w 1981 roku i osiadł w rodzinnych stronach przodków, w Recklighausen, gdzie mieszkała cała jego rodzina. Tam też, jak opowiada, znaczny odsetek miejscowej ludności ma polskie korzenie, co nawet widać po tamtejszym języku slangowym. Już w Niemczech Werner Jerke skończył medycynę i został okulistą.

Zaczęło się od „Wodnika"

Werner Jerke uważa, że wznieść budynek muzeum jest dość łatwo, wystarczy mieć pieniądze. O wiele trudniejsze jest zbudowanie muzeum jako instytucji. – Na finansową pomoc państwowych instytucji nie należy liczyć – mówi teraz. – To było wiadomo od początku. Ale z drugiej strony, dostałem bardzo znaczne moralne poparcie miejscowych władz i środowiska. I to było niesamowicie motywujące. A gdy rozeszła się wieść, przychodzący do mojej kliniki pacjenci także mnie wspierali. Interesowali się, kiedy będzie otwarte, gotowi byli i są nadal pomagać.

Na co dzień Werner Jerke jest właścicielem dobrze prosperującej kliniki okulistycznej. – Wykonuję operacje zaćmy – opowiada. – Pewnie dlatego, że już następnego dnia jest widoczny efekt. Tak samo lubię szybko działać, gdy idzie o kolekcjonowanie sztuki. Bardzo często moje kupowanie obrazów przypomina miłość od pierwszego wejrzenia. Jak zobaczę, muszę mieć. I prawie nigdy nie żałuję swoich decyzji.

Także tej pierwszej, gdy jeszcze jako student stał się posiadaczem „Wodnika" Witolda Pruszkowskiego.

– Mam ten pastel do dziś. To był zakup z sentymentu do Polski, do Krakowa. Jest kwintesencją polskiego romantyzmu. Od razu przypomniała mi się „Świtezianka" Mickiewicza. Chciałem go zabrać do domu, choć niewiele tamta decyzja miała wspólnego z późniejszym kolekcjonowaniem. Ono tak naprawdę zaczęło się wtedy, gdy ściany były już pełne.

Jego kolekcja liczy obecnie około 600 obiektów i przeważa w niej polska sztuka, którą sam właściciel dzieli na trzy części: polską awangardę lat 20. i 30. XX wieku, Ecole de Paris oraz dzieła powstałe po 1960 roku. Posiada także prace Aliny Szapocznikow, które pokazywane były przed kilku laty na wystawie tej nieżyjącej artystki w jednym z najbardziej prestiżowych muzeów świata – MoMa w Nowym Jorku.

Kilka lat temu Jerke skończył podyplomowe studium Rynek Sztuki na Krakowskiej Akademii. – Żeby jeszcze lepiej się orientować w mojej pasji – wyjaśnia. – Poznałem wielu niesamowicie ciekawych ludzi. Prowadziliśmy inspirujące dyskusje, także z udziałem innych kolekcjonerów. Dużo o sztuce czytam, oglądam, chyba mam już odpowiednie kwalifikacje do podejmowania decyzji. Jestem niezależny w decyzji kupna, ale nie powiedziałbym, że jestem niezależny w budowaniu moich zainteresowań sztuką. Gdy się poznaje artystów, kuratorów, marszandów, jest się w jakimś stopniu przez nich wzbogacanym, oni mają wpływ na nasze myślenie. Ale moja kolekcja jest czymś prywatnym.

Za jej dumę uważa prace Władysława Strzemińskiego i Katarzyny Kobro. – Mało kto wie, że Strzemiński zaprojektował też dwa znaczki – mówi. – Mam je. Kobro z kolei to dla mnie jeden z najlepszych rzeźbiarzy. Świadomie nie powiem rzeźbiarka, bo to by oznaczało, że tylko wśród kobiet ją cenię, a uważam ją za fantastyczną artystkę w ogóle. Była wyjątkowa. Jako jedna z pierwszych tworzyła architektoniczne otwarte rzeźby. Temu, co Strzemiński malował, ona nadawała trójwymiarową postać. Niestety, nie zdążyłem ich poznać, znam jedynie córkę Nikę.

Uważa, że poznawanie artystów jest bardzo ważne, bo kiedy się z nimi rozmawia, lepiej rozumie się to, co tworzą. I że to także jest rodzaj kolekcjonowania. – Na szczęście było mi dane poznać Edwarda Krasińskiego – opowiada. – Byłem u niego w pracowni, potem w dzisiejszym Instytucie Awangardy w Warszawie. Potrafił interesująco objaśniać swoją twórczość. Z planowanego przeze mnie kilkuminutowego pobytu zrobiły się trzy godziny.

Na niedawnej wystawie w warszawskim Muzeum Narodowym poświęconej awangardzie Werner Jerke cieszył się jak dziecko, że jego zbiory dorównują prywatnym zbiorom kuratora Piotra Rypsona.

– Przedwojenna awangardowa literatura z lat 20. jest też moim konikiem – mówi. – Chciałbym kiedyś zrobić u siebie wystawę, na której zestawiona by została polska i niemiecka awangarda. Ta polska jest świetna, nie musimy się jej wstydzić.

Po raz pierwszy Werner Jerke pokazał w Polsce część swojej kolekcji kilka miesięcy temu w łódzkim Atlasie Sztuki, wcześniej można było zobaczyć mniejszy jej fragment w Instytucie Kultury Polskiej w Düsseldorfie.

– Trochę się bałem, jak moja kolekcja zostanie przyjęta – zdradza teraz. – To był w końcu pierwszy test dla mojego muzeum. Czułem niepokój, bo stworzyłem jednak coś subiektywnego. I po raz pierwszy widziałem moje obrazy w tak dużych przestrzeniach. Było mi miło, że wielu zaprzyjaźnionych kolekcjonerów przyjechało do Łodzi na tę wystawę. Myślę, że dominuje wśród nas pozytywna zazdrość. Najgorzej, jeśli ktoś ma jakieś piękne dzieło i nie pokazuje go, tylko chowa w swojej piwnicy. Chciałbym w moim muzeum robić także wystawy czasowe, na których będę pokazywał młodych artystów. Chętni już są.

Wino z etykietą

Początkowo Jerke więcej kupował na aukcjach, teraz w galeriach. Bywa, że realizuje transakcje z kolekcjonerami: – Oczywiście, że kolekcjoner kolekcjonerowi zazdrości, ale może to być zdrowa zazdrość. Często zdarzało mi się negocjować, gdy bardzo zależało mi na zdobyciu wymarzonej pracy. Na przykład na jeden obraz Witkacego czekałem dziesięć lat. Bywa bowiem trudno i nie zawsze się udaje. Na kilka dzieł wciąż czekam, między innymi na architektoniczną pracę Kobro. Mam już jej dwa oryginalne gipsowe akty.

Od kilku lat Jerke jest też właścicielem winnic i producentem wina, nagradzanego w krajowych i zagranicznych konkursach. Etykiety na butelki wina z jego winnicy projektują polscy artyści.

– Mają przed sobą pustą etykietkę z nazwą wina i wolną rękę, jak ją wypełnić treścią. I chcę zaznaczyć, że nie ja ich promuję, ale oni – moje wino, bo to twórcy, którzy nie potrzebują reklamy, tacy jak Rafał Bujnowski, Zbigniew Rogalski, Robert Maciejowski czy Ryszard Grzyb.

Bardzo rzadko wyjeżdża na urlop, za to bardzo często przyjeżdża, żeby oglądać nowe prace artystów oraz wystawy. Mówi, że wtedy o wiele lepiej się relaksuje, niż gdyby leżał na plaży. Zagląda też, choć rzadko, w swoje rodzinne strony.

– Uczęszczałem do liceum im. Marii Konopnickiej mieszczącym się w starym XIX-wiecznym budynku. Przed wejściem, do kamienia przymocowana była tabliczka z krótką informacją o patronce i szkole. Ktoś ją ukradł. Jakaś koleżanka do mnie zadzwoniła i mi o tym powiedziała, żartobliwie sugerując, że może bym zafundował nową. Pomyślałem: czemu nie? To miejsce było moją kuźnią młodości. I zrobiłem to. Ucieszyłem się, że dziś jest już normalnie, że nie jestem traktowany jak obywatel drugiej kategorii, tylko kolega z klasy. To przecież była moja szkoła, tam wykiełkowało we mnie wiele późniejszych zainteresowań, więc to też w jakimś sensie moja ojczyzna.

Zaraził swoją pasją nie tylko córki i żonę, ale także 13-osobowy personel swojej kliniki. Zabiera go od czasu do czasu na „podróże ze sztuką" ciesząc się, że ma w nich nie tylko współpracowników, ale i partnerów do rozmów o swojej pasji. Co ciekawe, wielu z nich zadeklarowało chęć pracy także w Muzeum Jerke.

– Córki jeszcze studiują, więc nie mogą tyle kupować co ja. Ale jednego Juliusza Kossaka starsza córka ode mnie odkupiła. Moim marzeniem jest, by historia tego muzeum nie skończyła się wraz ze mną, by była kontynuowana...

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Granitowy gmach o 400-metrowej powierzchni wystawienniczej z pięknym witrażem stanął w centrum niewielkiego miasteczka Recklighausen w sąsiedztwie Muzeum Ikon – największego tego rodzaju w zachodniej części Europy. Prace nad wznoszeniem budynku trwały długo, termin otwarcia był przesuwany, bo miejsce, w którym będzie muzeum, mieści się na podmokłym, trudnym dla budowlańców terenie.

Wcześniej stał tu niezbyt istotny architektonicznie budynek z lat 30. ubiegłego stulecia. Upodobały sobie go jednak nietoperze, których nie można przenosić w porze ich zimowania. Gospodarz przyszłego muzeum był jednak cierpliwy, wierzył w powodzenie swojego przedsięwzięcia. Droga, którą przebył od pomysłu do jego realizacji, trwała ładnych kilka lat. Uważa, że to wyjątkowo udana lokalizacja, o czym zaświadcza dokonujące się tu nieustannie krzyżowanie się kultur.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów