To, że wciąż nie mamy wydanych „dzieł wszystkich" Jana Kochanowskiego w dobrym, krytycznym wydaniu, że wciąż biografie wielu kluczowych postaci XIX-wiecznego odrodzenia narodowego i religijnego (by wymienić tylko zmartwychwstańców, bł. Marcelinę Darowską czy bł. Honorata Koźmińskiego) nie są zestawione, to, że nie zgłębiamy katolickiej, narodowej, ale też liberalnej czy lewicowej, myśli społecznej XIX i XX wieku i że na uniwersytetach wciąż brakuje poważnych katedr myśli św. Jana Pawła II – to wszystko wydaje się potężnym zaniedbaniem.

I dobrze by było, by odwołująca się często do polskiej tradycji ekipa zaangażowała się w zmianę w tej fundamentalnej kwestii.

Niestety, zamiast tego mamy serię coraz bardziej kuriozalnych wypowiedzi, które już weszły do skarbnicy memów polskich, i kolejne tłumaczenia się z poprzednich wypowiedzi, które zamiast prowadzić do wyjścia z komunikacyjnego kryzysu, jeszcze go pogłębiają. Ministrowi edukacji i nauki Przemysławowi Czarnkowi dam tym razem spokój, a zajmę się serią wypowiedzi na temat „praw zwierząt", które trzeba wyrzucić z podręczników szkolnych, bo są przykładem lewackiej indoktrynacji. Zaczęło się od komentarzy wiceministra Tomasza Rzymkowskiego, a później na ten temat wypowiedział się jeszcze wiceminister Dariusz Piontkowski. I zostawiając na boku temat samego rozumienia „praw zwierząt", bo istnieją oczywiście poważne spory na temat tego, jak je rozumieć i z czego – uprawnień zwierząt czy postawy wobec nich ludzi – je wyprowadzać, warto się przyjrzeć argumentacji tego ostatniego zastosowanej w tej debacie. To bowiem właśnie ona kompromituje samą dyskusję do szczętu.

Wiceminister, tłumacząc się z wypowiedzi swojego kolegi z rządu, oznajmił był mianowicie, że „w niektórych podręcznikach można było znaleźć opinię, że każdy właściciel niewolników okrutnie tych niewolników traktował. To wydaje się niezgodne z prawdą historyczną. Tak samo dziś każdy właściciel zwierząt stara się zapewnić tym zwierzętom jak najlepszą opiekę. Każde zwierzę powinno być dobrze traktowane, czy jest to zwierzę domowe, czy zwierzę hodowlane. Przecież ludzie nie hodują, nie mają u siebie zwierząt domowych po to, by je okrutnie traktować". Komentując te słowa, nawet nie wiadomo, od czego zacząć. Już samo zestawienie niewolnictwa z prawami zwierząt jest kuriozalne – z perspektywy konserwatywnego polityka jeszcze bardziej absurdalne jest rozważanie, czy niewolnicy byli dobrze czy źle traktowani, tak jakby to była istota problemu, a nie fakt, że ktoś był właścicielem kogoś innego. I wreszcie kuriozum jest uznanie, że, posługując się koślawą analogią historyczną, można dojść do wniosku, iż niepotrzebne są żadne przepisy chroniące zwierzęta, bo ludzie i tak się będą o nie troszczyć, tak jak kiedyś troszczyli się o niewolników.

Gdy człowiek czyta takie rozważania, do głowy przychodzi mu tylko jedno wyjaśnienie. Otóż Ministerstwo Edukacji i Nauki w rządzie Zjednoczonej Prawicy objęło paru lewicowych Konradów Wallenrodów, których celem jest skompromitowanie pomysłu konserwatywnej korekty w nauce. Innego racjonalnego wyjaśnienia tych wypowiedzi zwyczajnie nie ma.