Martina Schulza porażka jakich mało

Miał być ostatnią nadzieją socjaldemokratów, przyszłym kanclerzem, co najmniej liderem opozycji. Zamiast tego spektakularnie wszystko przegrał. Ale nagły upadek Martina Schulza nikogo w Niemczech specjalnie nie zmartwił.

Aktualizacja: 25.02.2018 16:20 Publikacja: 24.02.2018 23:01

„Schulz we własnej osobie”. Kukła niedoszłego kanclerza podczas karnawałowej parady dwa tygodnie tem

„Schulz we własnej osobie”. Kukła niedoszłego kanclerza podczas karnawałowej parady dwa tygodnie temu w Düsseldorfie

Foto: AFP

Kariera Martina Schulza skończyła się, gdy zaczął mierzyć zbyt wysoko. Zapragnął zostać następcą Angeli Merkel, przywódcą najpotężniejszego gospodarczo państwa w Europie. W ten sposób na 62-letnim niemieckim polityku skupiła się uwaga świata. Okazało się, że nie jest w stanie działać pod tak dużą presją.

Dzisiaj jest przedwczesnym emerytem. Ale jeszcze rok temu był wielką nadzieją niemieckich socjaldemokratów. Miał być zbawicielem i odnowicielem, który wyciągnie SPD z zapaści ostatnich lat i uratuje najstarszą partię polityczną od stoczenia się w historyczny niebyt.

Z perspektywy czasu widać, że nie miał wielkich szans na pokonanie Merkel. Ale jeszcze kilkanaście miesięcy temu nie było to wcale oczywiste. Zagrał va banque o całą pulę, marząc o urzędzie kanclerskim. Poległ na całej linii. Gwoli ścisłości, nie był sam, grał w orkiestrze złożonej z 463 tys. członków SPD i milionów sympatyków niemieckiej socjaldemokracji, którzy początkowo w Schulza wierzyli.

Martin Schulz nie ma dzisiaj dobrej prasy w Niemczech. Właściwie nigdy nie był pupilkiem mediów. Cieszył się co najwyżej poważaniem jako szef Parlamentu Europejskiego. Unijna kariera Martina Schulza była w gruncie rzeczy czymś wyjątkowym. Dzięki sprzyjającemu zbiegowi okoliczności dwukrotnie został wybrany na przewodniczącego europarlamentu i otarł się nawet o szefostwo Komisji Europejskiej.

Dla zwykłych Niemców nie ma to jednak wielkiego znaczenia. Kariera w Brukseli rzadko bowiem przekłada się na sukces polityczny nad Renem. Żaden z czterech niemieckich szefów PE, poprzedników byłego szefa SPD, nie odgrywał większej roli w polityce wewnętrznej. I to mimo że Unia Europejska jest ważnym punktem odniesienia dla Niemców. Zdają oni sobie doskonale sprawę, że z przyczyn historycznych nie mogą samodzielnie zaistnieć jako najważniejszy gracz na europejskiej scenie. Droga musi prowadzić przez Brukselę. To paradygmat niemieckiej polityki ostatnich dziesięcioleci. Żadnej Sonderweg, czyli niemieckiej odrębnej drogi, przyczyny europejskich kataklizmów.

Stworzony przez kontrowersje

Schulz ma opinię polityka walącego prosto z mostu. Nierzadko aroganta poddającego się emocjom. – Sprawiał niekiedy wrażenie, że jego emocjonalne wybuchy są kontrolowane, są częścią politycznej gry i mają sprawiać wrażenie wielkiego zaangażowania w sprawę, przydać mu autentyczności w biurokratycznym otoczeniu – twierdzi jedna z zagranicznych dziennikarek pracujących w Brukseli. Był nierzadko przekonany o własnych racjach do tego stopnia, że często nie docierały do niego argumenty adwersarzy. A ma ich w Europie wielkie grono.

W Polsce zapewne więcej niż gdzie indziej. Zwłaszcza na prawej stronie sceny politycznej. Zawdzięcza to krytyce Polski za nieprzyjmowanie uchodźców, czyli z jego punktu widzenia prezentowaniu elementarnego braku solidarności europejskiej. Stąd groźby, że Niemcy ograniczą swoje wpłaty do przyszłego budżetu Unii Europejskiej, jeżeli kraje korzystające z funduszy, takie jak Węgry i Polska, nie pomogą w rozwiązaniu kryzysu migracyjnego. Nie mogło się to nie podobać w Berlinie.

Lista zarzutów Warszawy pod adresem Schulza jest długa. Wśród nich jest choćby określenie wydarzeń w Polsce po zwycięstwie „dobrej zmiany" mianem „mających charakter zamachu stanu". Twierdził też, że w Polsce panuje „demokracja w stylu Putina". Reduta Dobrego Imienia obiecała wtedy wysłać mu specjalny pakiet informacji o tym, co dzieje się w Polsce, a jej szef dał do zrozumienia w telewizji Republika, że w końcu trudno się dziwić jego indolencji, bo Schulz nie ma nawet matury. Jeden ze znanych dziennikarzy napisał, że Schulz to „ćwok", który rządzi Europą, a nie mówi nawet w żadnym obcym języku. „Nie upraszczajmy" – sprostował to europoseł Zdzisław Krasnodębski, zapewniając, że przewodniczący parlamentu wygłasza przemówienia po angielsku i francusku. Nie wszyscy wiedzą, że zna jeszcze niderlandzki. – Schulz to na pewno skrajny lewak, który uważa, że wszystko, co odstaje od lewackiej normy, jest zagrożeniem dla Europy – ogłosił Witold Waszczykowski w kilka tygodni po objęciu stanowiska szefa polskiej dyplomacji.

W zgodnej opinii obserwatorów momentem przełomowym jego kariery było słynne starcie w Parlamencie Europejskim z premierem Włoch Silvio Berlusconim w czerwcu 2003 roku. Włochy obejmowały przewodnictwo w UE i z tej okazji Berlusconi gościł w PE. Martin Schulz wykorzystał tę okazję do oskarżających pytań dotyczących łączenia przez Berlusconiego funkcji premiera i szefa koncernu medialnego oraz podejrzanych interesów włoskiego polityka. – Panie Schulz, pewien producent we Włoszech robi właśnie film o nazistowskich obozach koncentracyjnych. Zaproponuję pana do roli kapo, do której pan się doskonale nadaje! – rzucił Berlusconi. Na sali zawrzało z oburzenia. Zrobił się skandal międzynarodowy. Kanclerz Gerhard Schröder zażądał przeproszenia Schulza. A premier Włoch zadzwonił z przeprosinami jedynie do Schrödera. Poważne europejskie media stanęły po stronie Schulza. Berlusconi przegrał nawet w samych Włoszech, gdzie dwie trzecie Włochów uznało, że ich premier zaszkodził krajowi.

Niedługo później Schulz spotkał się z dziennikarzami zagranicznym mediów w berlińskim hotelu Adlon. Powiedział co myśli o Berlusconim, ale bez większych emocji. Więcej miejsca starał się poświęcić wizji jednoczenia Europy. Był to czas przed rozszerzeniem UE i dyskusje dotyczyły często wykładu szefa niemieckiej dyplomacji Joschki Fischera na Uniwersytecie Humboldta. Zaprezentował tam wizję Federacji Europejskiej niemal na wzór niemiecki. Schulz był zawsze zwolennikiem tej idei. Najdobitniej sformułował to całkiem niedawno, zapowiadając utworzenie Zjednoczonych Stanów Europy i to już w niedalekiej przyszłości, bo w 2025 roku. – To absurd – orzekli zgodnie niemieccy politycy, nie tylko z CDU, ugrupowania Angeli Merkel.

Księgarz burmistrzem

W rok po awanturze z Berlusconim Schulz został szefem frakcji socjalistów w Parlamencie Europejskim. W tym czasie do frakcji dołączył europoseł Marek Siwiec z SLD. – Schulz okazywał nam wielką przychylność. Wypytywał o Polskę, podkreślał, że jego żona pochodzi z naszego kraju i był wyraźnie emocjonalnie zaangażowany w sprawy polskie – mówi „Plusowi Minusowi" Siwiec. W jego ocenie Schulz posiadał umiejętność prowadzenia dialogu i zawierania kompromisów.

Te zalety miały utorować mu drogę do stanowiska szefa parlamentu, którym został w 2012 r. Marzył o tym od początku swej europejskiej kariery. Gdy w 1994 r. jako świeżo upieczony europoseł przybył do pustej sali obrad PE w Brukseli usiadł na miejscu przewodniczącego i ogłosił: :„Pewnego dnia to będzie moje miejsce". Przypominał w tym lidera SPD Gerharda Schrödera, który kilka lat przed wygranymi w 1998 r. wyborami trząsł prętami ogrodzenia siedziby kanclerza w Bonn, krzycząc, że chce do środka.

Jako szef PE, któremu traktat lizboński dał realną władzę w kształtowaniu wydarzeń w Unii Europejskiej Schulz trafił na polityczne szczyty. – Pierwszą rzeczą, którą zrobił, był zakup dwóch identycznych, luksusowych BMW. Jeden do użytku w Brukseli, drugi w Strasburgu, oficjalnej siedzibie PE – mówi „Plusowi Minusowi" były wysoki rangą urzędnik UE. Zmienił też wystrój gabinetu odziedziczonego po Jerzym Buzku na zdecydowanie bardziej luksusowy.

Miała to być rekompensata za chude lata. – Byłem kiedyś na dnie, w rynsztoku – przyznał w jednym z wywiadów. Było to w Würselen, 32-tys. miasteczku w pobliżu Akwizgranu (Aachen), gdzie spędził młodość.

Miał wtedy 24 lata i przeżywał depresję po groźnej kontuzji kolana, która oznaczała koniec jego kariery lewego obrońcy w lokalnym klubie Rhenania 05. Pragnął zostać zawodowym piłkarzem. Zaczął pić. Stracił pracę, przyjaciół i mieszkanie. Myślał o samobójstwie. Którejś nocy w czerwcu 1980 r. zadzwonił do swego brata Erwina, lekarza, z błaganiem o pomoc. Z jego pomocą rozpoczął kurację odwykową. To był pierwszy sukces na jego nowej drodze.

Zapisał się na dwuletni kurs księgarzy. Nie miał matury, ale jej posiadanie nie było warunkiem przyjęcia. – To było jak studia – wspomina dzisiaj. Po kilku latach nabył za pożyczone 80 tys. marek (40 tys. późniejszych euro) księgarnię. Wstąpił do Jusos, młodzieżówki SPD, i w wieku 31 lat elokwentny i oczytany Schulz został burmistrzem Würselen, najmłodszym w całej Nadrenii Północnej Westfalii, landzie zamieszkanym wtedy przez ponad 15 mln mieszkańców. Po kilku latach uzyskał nominację SPD na kandydata w wyborach do europarlamentu. Nie zerwał jednak kontaktów z Würselen, gdzie jeszcze przez kilka lat był burmistrzem. W końcu do Brukseli miał zaledwie 140 km.

Schulz nigdy nie krył, że w SPD jest po stronie radykalnych socjaldemokratów. Gdy wstępował do partii, była ona reprezentantem postulatów związków zawodowych, opowiadała się za państwem opiekuńczym i niemieckim modelem społecznej gospodarki rynkowej. Schröder z tym zerwał, nadając partii rys liberalny. SPD płaci za to do dzisiaj. Schulz postanowił wrócić do źródeł, podkreślając to mocno w czasie ubiegłorocznej kampanii wyborczej. Jego emocjonalne tyrady w obronie najgorzej sytuowanych obywateli RFN miały czasami populistyczny posmak.

Awantura w Knesecie

Jednym z najważniejszych kryteriów oceny niemieckich polityków w Europie jest ich stosunek do historii. W tym kontekście zwraca się często w Polsce uwagę na debatę w Parlamencie Europejskim w 2005 r. na temat rezolucji z okazji 60. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz-Birkenau. Martin Schulz sprzeciwiał się początkowo umieszczeniu w niej sformułowania „niemiecki obóz", nawet z przymiotnikiem „nazistowski". Ale szybko uznał argumenty polskich eurodeputowanych (m.in. Bogusława Sonika) i zgodził się na „obóz Niemiec nazistowskich".

Dziesięć lat później w Auschwitz powiedział: „Winę sprawcy zabrali ze sobą do grobu, natomiast odpowiedzialnością wspólnoty międzynarodowej, a w szczególności mojego narodu, narodu niemieckiego jest to, by nigdy więcej to się nie powtórzyło".

Ale w stosunkach niemiecko-izraelskich Schulz już nie zawsze stawał na wysokości zadania. Do historii przeszło jego wystąpienie w Knesecie w 2014 r. Do wizyty w Izraelu przygotowywał się pieczołowicie. Zasięgał rad prezydenta RFN Joachima Gaucka. Zdawał sobie sprawę, że każde jego słowo będzie szczegółowo analizowane. Zwłaszcza że pochodzi z kraju odpowiedzialnego za Holokaust.

Problem w tym, że Unia Europejska zarzucała państwu żydowskiemu łamanie praw człowieka. Schulz postanowił się do tego odnieść, cytując informacje, które usłyszał od Palestyńczyków. – Jak to jest, że Izraelczycy mogą zużywać 70 litrów wody dziennie, a Palestyńczycy zaledwie 17? – zapytał. Na te słowa salę obrad Knesetu opuściła cała frakcja prawicowego ugrupowania Żydowski Dom. – Nie ścierpię moralnych kazań w Knesecie przeciwko Izraelowi. Tym bardziej wygłaszanych po niemiecku – napisał na Facebooku Naftali Bennet, przywódca Żydowskiego Domu, minister w rządzie Beniamina Netanjahu.

– Schulz zachował się w Knesecie jak słoń w składzie porcelany – orzekł wtedy Alexander Graf Lambsdorff z liberalnej FDP. Słów krytyki było w Niemczech więcej, ale Schulz wyszedł w sumie zwycięsko z całej sprawy. W końcu podobna rzecz przydarzyła się wcześniej w Knesecie Johnowi Kerry'emu, amerykańskiemu sekretarzowi stanu. Po stronie Schulza stanął także przywódca opozycji Icchak Herzog. Sam Schulz twierdził, że wygłosił „bardzo proizraelskie przemówienie" i czuje się „zaskoczony i głęboko dotknięty" reakcją posłów.

Koniec marzeń

19 marca ubiegłego roku na zjeździe SPD w Berlinie Martin Schulz został wybrany na przewodniczącego. Zagłosowało na niego 605 delegatów, czyli wszyscy. – To wstęp do zdobycia urzędu kanclerskiego! – zapowiadał Schulz. W sondażach SPD stała wtedy na równi z CDU Angeli Merkel. Skandowano „Teraz Schulz", a na koszulkach pojawiły się napisy „London, New York, Würselen", już nawet nie Berlin, co miało podkreślać światowość Martina Schulza.

Były przewodniczący Parlamentu Europejskiego wydawał się idealnym kandydatem. Jego partia była wtedy w koalicji z CDU/CSU i jej przywódcom, ministrom w rządzie Merkel, niezręcznie było prowadzić kampanię przeciwko szefowej rządu. W końcu wspierali jej działania przez ostatnie lata. Schulz był osobą z zewnątrz. Rozpoczął więc energiczną kampanię, nie wysiadając z pociągu czy samochodu, starając się nawiązać do starych ideałów SPD, troski o najsłabszych członków społeczeństwa.

Wynik wrześniowych wyborów był druzgocący. SPD zdobyła zaledwie 20,5 proc głosów. Był to najgorszy rezultat w powojennej historii partii.

W zgodnej opinii jej kierownictwa oraz szeregowych członków jedyną szansą na odbicie SPD od dna było zerwanie toksycznych związków z CDU/CSU i przejście do opozycji. To też ogłosił Schulz po wyborach. Nastroje w partii najlepiej charakteryzowały słowa wiceprzewodniczącej socjaldemokratów Andrei Nahles. – Teraz dostaniecie w dziób – zapowiedziała pod adresem CDU/CSU.

Ale sprawy potoczyły się w nieoczekiwanym kierunku. Zwycięskiemu obozowi CDU/CSU pod przywództwem kanclerz Merkel nie udało się utworzyć koalicji tzw Jamajki (z Zielonymi i liberałami z FDP) i politycznemu chaosowi mogła zapobiec jedynie kontynuacja wielkiej koalicji (tzw. GroKo od Große Koalition).

Schulz zmienił więc zdanie, jak niemal całe kierownictwo partii i zdecydował się na rozpoczęcie rozmów i negocjacji koalicyjnych z CDU/CSU. To wywołało burzę w partyjnych dołach przekonanych, że nie ma innej drogi do odrodzenia partii jak tylko polityczna kwarantanna w opozycji.

Co gorsza, wbrew deklaracjom, że nie ma zamiaru ubiegać się o ministerialny fotel w rządzie Merkel, postanowił zastąpić Sigmara Gabriela na stanowisku szefa MSZ. To był jego polityczny koniec. – To nie Martin Schulz wpadł na pomysł, że zostanie zbawicielem SPD, lecz kierownictwo partii. Jednak to on musi za wszystko zapłacić, tym bardziej że popełnił wiele błędów – tłumaczy „Plusowi Minusowi" Josef Janning, szef berlińskiego oddziału European Council on Foreign Relations.

„Niemiecka tęsknota za politycznym nadczłowiekiem (der politische Übermensch) jest tak wielka, że raz po raz ktoś nim zostaje. Ostatnio stuprocentowy Schulz" – podsumowała konserwatywna „Frankfurter Allgemeine Zeitung", nawiązując do wyniku Schulza w wyborach na szefa partii.

Mimo słabego wyniku SPD wynegocjowała z ugrupowaniem Angeli Merkel niezwykle dogodne warunki koalicyjne. Ma sześciu ministrów (tylu, ilu CDU, trzech ma CSU) w tym szefów MSZ i resortu finansów. Niemal dwie trzecie zapisów umowy koalicyjnej zostały przepisane z programu socjaldemokratów. To sprawiło, że obecnie aż 60 proc. członków i sympatyków partii opowiada się za koalicją z Merkel, której byli tak niechętni. Taki też może być werdykt partii, której członkowie biorą obecnie udział w wiążącym referendum na temat współpracy z partiami chadeckimi. Wynik poznamy 4 marca. Wiele wskazuje na to, że kolejna GroKo powstanie pod koniec marca. Tylko już bez Schulza.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kariera Martina Schulza skończyła się, gdy zaczął mierzyć zbyt wysoko. Zapragnął zostać następcą Angeli Merkel, przywódcą najpotężniejszego gospodarczo państwa w Europie. W ten sposób na 62-letnim niemieckim polityku skupiła się uwaga świata. Okazało się, że nie jest w stanie działać pod tak dużą presją.

Dzisiaj jest przedwczesnym emerytem. Ale jeszcze rok temu był wielką nadzieją niemieckich socjaldemokratów. Miał być zbawicielem i odnowicielem, który wyciągnie SPD z zapaści ostatnich lat i uratuje najstarszą partię polityczną od stoczenia się w historyczny niebyt.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu