– Po jego śmierci bardziej byłam ze zmarłymi niż z żywymi – mówi. – Nie wierzę, że można przepracować doświadczenie śmierci. Można wziąć prozac, rozmawiać godzinami z psychologiem, co mam w pakiecie ubezpieczeniowym, ale tragedia to porażenie realem. Żyjemy w porządku symbolicznym, a my sami jesteśmy częścią pewnego systemu. Real to chaos śmierci, z którym nasz porządek symboliczny sobie nie radzi. Czasem sztuka przypomina nam o tym. Pamiętam, dwa tygodnie przed tym, jak Jacek został zdiagnozowany, oglądaliśmy „Szepty i krzyki" Bergmana. Widziałam ten film po raz pierwszy. Nie wiem, czy on już wtedy wiedział, że jest chory, i specjalnie mi ten film pokazał. A może się domyślał. Ja się po prostu rozleciałam. To film o tym, jak mali jesteśmy wobec śmierci, sparaliżowani grozą, niezdolni do empatii właśnie wtedy, gdy najbardziej jest ona potrzebna. Nigdy więcej tego filmu nie obejrzę. Wolę taki serial jak „CSI", gdzie sekcje zwłok, rozkład ciała, horror śmierci wyglądają prawie sensualnie.
Przyznaje teraz, że najbardziej pomogło jej pisanie scenariuszy, opowiadań: – Ludzie pytali: „Jak się czujesz?". Co mogłam powiedzieć? Opowiadałam różne wymyślone historie.
Trzy lata po śmierci Jacka znów stanęła za kamerą. „Niderlandzki dla początkujących" był jej pierwszą komedią. Historią Polki, która wyszła za mąż za zamożnego Holendra i uczy się języka na kursach integracyjnych dla emigrantów. Piękna, elegancka, zamożna, siedzi w jednej ławce z czarnoskórą sprzątaczką, trochę się tego wstydząc. Tak jest do czasu, gdy jej mąż staje się bankrutem. Film zaczynający się jak burleska kończy się wstrząsem. A Antoniak zaczęła w nim eksplorować temat emigracji.
Znikająca dziewczyna
Dalej posunęła się w pierwszym filmie fabularnym. To była delikatna refleksja nad życiem, samotnością, innością. – Moje filmy zaczynają się od czegoś nieuświadomionego. To może być scena, postać, obraz. Nigdy na tym etapie nie analizuję. „Nic osobistego" zaczęło się od następującego obrazu: mały domek, lato, otwarte okno, w środku facet coś gotuje, z radia leci muzyka. Na zewnątrz, na ławce, siedzi dziewczyna. On nie wie, że ona tam jest. Kilka lat po zrobieniu filmu przypomniałam sobie tę scenę i zdałam sobie sprawę, że przeżyłam podobny moment. Byłam sama w pokoju, ale nagle zaczęły do mnie docierać dźwięki z zewnątrz. Sąsiadka biła kotlety, radio grało, pies szczekał. Pomyślałam, że prawie mnie nie ma, ale wokół jest życie. To jest przekroczenie jakiejś bariery myślenia o sobie. Depresja chyba polega na tym, że nie możesz znaleźć kontaktu ze sobą. Ten moment był początkiem zmiany we mnie.
W „Nic osobistego" przed tą sceną dziewczyna w pustym mieszkaniu zdejmuje z palca obrączkę. Z jednym plecakiem wychodzi z domu. Zostawia za sobą uporządkowaną Holandię i włóczy się po Irlandii. Tak naprawdę nigdy nie dowiemy się, kim jest. W innym filmie byłby to zarzut, tu o to chodzi. W życiu bohaterki musiało przydarzyć się coś tragicznego. A może nic się nie stało, tylko ona ma dosyć jałowej atmosfery codzienności? Obcości wśród ludzi? Może szuka wolności?
– Była wielka kłótnia z producentem, który żądał „psychologii postaci" – opowiada reżyserka. – Powtarzałam mu: w życiu nie zawsze wiemy, dlaczego coś robimy. Zobaczyłam niebywały krajobraz Irlandii i zrozumiałam, że ta dziewczyna chce się rozpłynąć. Zniknąć.
Bohaterka filmu na każdą próbę przełamania muru, który wokół siebie zbudowała, reaguje agresją. W plecaku nosi namiot, z koszy na śmieci wyciąga resztki jedzenia, aż trafia do domu, w którym mieszka mężczyzna. Wdowiec. Zaczyna u niego pracować za posiłki, ale stawia warunek: żadnych pytań.
„Nic osobistego" to zapis relacji ludzi panicznie bojących się bliskości. Kamera obserwuje ich bardzo powolne zbliżanie się do siebie. Łagodniejący wzrok dziewczyny, skrywaną pod maską obojętności tęsknotę mężczyzny. Ale bliskość niesie ukojenie, czasem nawet szczęście, ale także ryzyko bólu. Najgłębiej zaś mogą nas zranić ci, których kochamy. Albo fatum, gdy nam ich zabierze. Na końcu bohaterka znów jest sama. I uchyla okno, tylko po to, by słyszeć dźwięki z zewnątrz.
„Nic osobistego" jest w rzeczywistości bardzo osobiste. To wrażliwość reżyserki tworzy atmosferę tego filmu, który zwłaszcza w dniach żałoby, w czasach głębokiej refleksji nad kruchością życia nabiera dodatkowych znaczeń. Antoniak rozliczała się z własnym życiem.
Po sukcesie tego filmu odważyła się zmierzyć z tematem śmierci. Powróciła do scenariusza „Code Blue" napisanego jeszcze w czasie choroby Jacka. Sama ten film określa jako horror egzystencjalny. – To jedyny gatunek w którym można dotknąć tematu śmierci – twierdzi.
Pielęgniarka zajmująca się umierającymi ludźmi reprezentuje śmierć. Jest łagodna, cicha, boi się życia. Pomaga innym, ale sama niemal nie istnieje. Pewnego dnia staje się świadkiem gwałtu. I okazuje się, że nie jest jedyną osobą, która na tę brutalną scenę patrzy. Jest jeszcze mężczyzna. Nie znają się, ale coś zaczyna ich do siebie przyciągać. Ich dziwnie rodząca się bliskość może przekształcić się we wszystko.
„Code Blue" niemal fizycznie męczy. A czy jej samej ten film pomógł poskromić, zrozumieć, choć trochę oswoić ból? – Musiałam się przełamać. Od śmierci Jacka nie wchodziłam do szpitali. Odrzucał mnie sam zapach. A tu przed zdjęciami musiałam zrobić research na oddziale onkologii, gdzie spędziłam tydzień. To było ponad moje siły, ale poszłam. Zobaczyłam szpital z innego punktu widzenia – pielęgniarek, które codziennie obcują ze śmiercią, a potem wracają do męża, do dzieci. Przeszłyśmy przez to razem z aktorką Bien de Moor, wymieniałyśmy spostrzeżenia.
W jej filmach powraca wątek przekraczania granic, samego siebie. „Strefa nagości", która powstała w polsko-holenderskiej koprodukcji, była opowieścią o uwodzeniu i erotycznej grze z drugą osobą. Ale też o ciekawości, jaką budzi inność. To była historia pierwszej fascynacji 15-letnich dziewczyn: Holenderki i muzułmanki, dla której aktem odwagi jest nawet zdjęcie z włosów chustki. Tym eksperymentem formalnym, bez słów, z pięknymi zdjęciami Piotra Sobocińskiego, Antoniak znów przekraczała tabu.
– „Strefa nagości" miała zabawny scenariusz i ciekawe dialogi, których nie dało się nakręcić, bo zabrakło czasu, dlatego wyszedł eksperyment – opowiada. – Wolałabym eksperymentować na własnych zasadach, a nie po to, żeby ratować materiał. Ale przyznaję, że gdyby „Strefa nagości" była bardziej realizowana pod festiwal Sundance, miałaby trochę humoru i kontekstów społecznych i może nie byłaby tak intensywna, sensualna.
Pierwszy powrót do Polski
Jej filmy niepokoją. Przez własne doświadczenie emigracji dotyka najważniejszych problemów świata, korzeni, tożsamości, obcości. Pokazuje, jak człowiek odnajduje się w obcych kulturowych kodach, ale też jak łatwo budowaną latami nową tożsamość naruszyć.
W jej życiu też przyszedł moment, gdy chciała się zbliżyć do kraju dzieciństwa. Pamięta swój pierwszy dłuższy przyjazd do Warszawy. Był październik 2013, piękna, słoneczna jesień. Przy Cytadeli leżały złote liście. Płakała ze wzruszenia. Chciała tu pracować. Wynajęła mieszkanie na Powiślu. Po dwóch latach wyjeżdżała z Polski, jak sama mówi, bez złudzeń, ale mądrzejsza.
– W Holandii ludzie mają poczucie ładu i sprawiedliwości. Sama jestem tam bardziej pragmatyczna i spokojniejsza. Polacy są nieufni, trudno jest się tu zaprzyjaźnić, przybić piątkę, zrobić biznes.
Przeżyła wielkie rozczarowanie. Prawnik powiedział: „Popełnia pani taki sam błąd jak wszyscy moi klienci. Przyjechała pani po latach nieobecności, sądząc, że wszystko zna i rozumie. Tymczasem pani myśli po holendersku, a tu panuje inna mentalność. To się musi źle skończyć".
– Skończyło się rzeczywiście niesmakiem i utratą zaufania – przyznaje. – Ale jednocześnie poznałam fantastycznych ludzi, których można spotkać chyba tylko w tym kraju, którzy nie tyle pracują, ile wchodzą w projekt całkowicie. Jeśli człowiek to styl, w Polsce najlepsi mają styl przez ryzyko, jakie podejmują.
Ma więc za sobą nie najlepsze doświadczenia, ale dziś znów wraca do kraju. Pytam, jak ze swojej perspektywy nadwiślańską rzeczywistość odbiera. – Czasem mam wrażenie, jakbym była na planie filmu, który toczy się we śnie – odpowiada. – Niby wszystko wiem, znam język, wydaje mi się, że wiele rozumiem. A jednak nie mogę odnaleźć tego, co pamiętam. Częstochowa jest zupełnie innym miastem. Brakuje mi przyjaźni, które kiedyś były między ludźmi. Ale może to ja się zmieniłam, może ten „obcy" jest też trochę we mnie?
Niepotrzebne rzeczy
Gdy kręciła „Pomiędzy słowami", znów przeżyła tragedię. Straciła oboje rodziców. – Ojciec umarł dokładnie w dniu, w którym zamknęłam postprodukcję. Ten film zawsze będzie mi się kojarzył z ich stratą. Odeszli oboje w półtora roku.
Organizując pogrzeb ojca w Częstochowie, poszła do księdza z parafii rodziców. – Chciałam się poskarżyć, a w zasadzie wylać na kogoś swój gniew. On może najbardziej pomaga nam utrzymać pion w żałobie – opowiada. – Śmierć bliskiego człowieka to zło, tak się to czuje, a skoro zło, musi być i winny. Ksiądz zdefiniował mój stan jako „kenosis". Włączyłam intelekt, który zaczął robić linki: od greckiej tragedii do psychoanalizy. Na chwilę zrobiło się normalnie. Siedzący we mnie anarchista pomyślał: ksiądz, ale w sumie mądry facet. A potem, wychodząc z zakrystii, zobaczyłam na tablicy ogłoszeń parafialnych apel o czujność na symbole szatana. Obok swastyki znalazłam tam antifę. Nie wiem, co o tym myśleć. Holendrom tłumaczę, że Polska to kraj różnic. W Warszawie ludzie walczą o prawa gejów, a 20 kilometrów dalej wszyscy myślą, że gej i pedofil to to samo.
A jednak dziś znów myśli o tym, żeby zrobić w Polsce film. – Co pięć minut mam inny pomysł – mówi. – Polska jest krajem pełnym tematów. Chciałabym opowiedzieć o konformiście. O facecie, który jest gejem i idzie w politykę. Najpierw ukrywa, a potem świadomie ogrywa swoją orientację. Przygotowuję też komedię „Głośna noc", takie „Festen" na wesoło. Dostała też fundusze na dwa kolejne projekty w Holandii. Jeden z nich jest przedłużeniem „Pomiędzy słowami", tym razem jednak będzie to thriller.
Holandia to spokój. Pytam więc, czy jej życie tam nie przypomina trochę życia bohatera jej ostatniego filmu. – Moje mieszkanie na pewno wygląda dokładnie tak jak w „Pomiędzy słowami" – śmieje się. – Gdy odwiedził mnie mój operator, stwierdził: „Kurczę, ale szpital!". „To nie szpital, wieśniaku. To jest design", powiedziałam.
W tym mieszkaniu kryje się jej filozofia życia. Ona nie chce przywiązywać się do rzeczy. Podczas pierwszego wyjazdu na saksy zarobiła 2 tysiące guldenów, sumę dla niej zawrotną. I ostatniego dnia ktoś jej te pieniądze ukradł. Pomyślała, że to znak. Lekcja. Potem kilka razy w życiu przypomniała sobie to zdarzenie.
– Nie chcę mieć balastu – mówi. – Wyrzucam wszystko, co nie jest mi potrzebne, buty, ciuchy, których już nie noszę, oddaję znajomym. Mam tak mało rzeczy, że mogę spakować się w 15 minut. Zabrać komputer i zamknąć za sobą drzwi. Nie mam gadżetów, zdjęć, obrazków. Tylko podkówkę, którą kiedyś znalazłam na polu w Irlandii, i zdjęcie Jacka. Nic więcej.
14 lat temu, gdy umarł Jacek, pomyślała: „Straciłam wszystko. To był człowiek mojego życia". A rzeczy? Pal sześć.
Więc co jest ważne? Garstka przyjaciół. Filmy. – Nie interesuje mnie w kinie realizm – mówi reżyserka. – Kino nie jest po to, żeby pokazywać to, co widzimy. Podejmuję ryzyko, pozwalam sobie – na wzór mojego mistrza Roberta Bressona – opowiadać obrazem i dźwiękiem. Marzy mi się, żeby każdy film był rodzajem biblijnej przypowieści. Żeby nie był płytki i bezbolesny. Żeby zainspirował kogoś, by dostrzegał w życiu dramaturgię i znaczenia w wydarzeniach banalnych.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95