Urszula Antoniak, reżyserka „Pomiędzy słowami”: Nie interesuje mnie w kinie realizm

Urszula Antoniak – polska reżyserka mieszkająca w Holandii – poznała prawdziwy smak emigracji. Jej życie to mocny scenariusz, w którym jest i miłość, i śmierć, i samotność. Na ekranach jest jej film „Pomiędzy słowami".

Publikacja: 22.02.2018 16:00

Urszula Antoniak z Andrzejem Chyrą i Christianem Löberem na planie „Pomiędzy słowami”

Urszula Antoniak z Andrzejem Chyrą i Christianem Löberem na planie „Pomiędzy słowami”

Foto: Fotorzepa, Olaf Borys Tryzna

Młody chłopak. Przystojny, pewny siebie. Włosy blond zaczesane do tyłu, nienagannie skrojony garnitur. Prawnik w dobrej berlińskiej kancelarii. Czuje się Niemcem, nie wspomina o swoim pochodzeniu. Ale pewnego dnia zjawia się ojciec. Polak. Człowiek, którego nigdy nie znał. I Michael staje się nagle Michałem. Mówi po polsku. Przeżywa podwójny szok. Staje się dzieckiem, którym nigdy nie był. I Polakiem, którym w jakimś momencie świadomie przestał być. Ojciec burzy porządek, który chłopak w sobie zbudował. Tym bardziej że żyje z dnia na dzień, przeciwieństwem zorganizowanego już po niemiecku Michaela. Zmusza syna do zadania sobie pytań o siebie, o to, kim naprawdę jest. Osłabia go. A może nie? Może samoświadomość uczyni go silniejszym.

Po weekendzie spędzonym z ojcem Michael wraca do pracy w swoim dobrze skrojonym garniturze. Ale będzie innym człowiekiem. Kontakt z przeszłością, którą chciał z siebie wyprzeć, pozbawił go ochronnej skorupy.

„Pomiędzy słowami" Urszula Antoniak nakręciła na czarno-białej taśmie. Wysoki kontrast przywołuje na myśl ekspresjonizm. I przypomina, że to autorskie spojrzenie na świat i emigrację. Ten film jest wtopiony w rzeczywistość, całkowicie realny, ale jednak urasta do rangi przypowieści.

Samotność jest przywilejem

Dziś o emigracji mówią wszyscy. Ale co mogą o niej wiedzieć ci, którzy jej nie przeżyli? Antoniak nie lubi klisz. Choćby przeświadczenia, że tożsamość na emigracji musi być narodowa. Nie lubi pytań, czy czuje się Polką czy Holenderką.

30 lat temu wsiadła do małego fiata i ruszyła do Amsterdamu. Wiedziała, że nie wróci. – Emigracja sama w sobie jest fascynująca – mówi mi dzisiaj. – Jako zjawisko, doświadczenie, stan umysłu.

Zna jej różne odcienie. Inność, biedę, osamotnienie. Ale też totalną wolność. Konieczność znalezienia siebie, zbudowania od nowa własnej tożsamości.

– Możesz ukształtować się od nowa, bo znajdujesz się poza wszystkim, co cię określało, poza swoją kulturą. Nagle widzisz, kim naprawdę jesteś. Nic się za tobą nie ciągnie, nie musisz spełniać niczyich oczekiwań – twierdzi reżyserka i dodaje, że emigracja zaburza dwa rytmy, wewnętrzny i zewnętrzny: – W pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że składasz się z twojej polskiej wersji: z tego, co w sobie przywiozłaś, w co wierzysz, i z wersji obcej: tego, co cię otacza, co przyswajasz z nowego świata. Te części czasem do siebie nie przystają, wpadasz w rodzaj arytmii. Z tego bierze się melancholia.

Urszula Antoniak mówi, że emigrant ma zwiększoną samoświadomość, ale też poczucie ograniczenia: – Nawet jeśli chciałabym komuś przekazać, kim jestem, on nie ma na mnie ramki, kontekstu. Łapię się na tym, że chcąc coś opowiedzieć o Polsce, muszę czasem cofać się do XVIII wieku. To są konstrukcje jak u Derridy. Żeby napisać jedno zdanie, trzeba wytłumaczyć wszystkie słowa, które je tworzą. Ten brak bezpośredniej komunikacji powiększa samotność.

Motyw samotności wraca w tej rozmowie często. Najpierw jako ból rozstania z domem. – Musisz sobie zadać strasznie trudne pytania – twierdzi Antoniak. – Czy to, co wyniosłam z dzieciństwa, chcę zatrzymać? A jeżeli nie, to dlaczego? Może odejście było zbyt bolesne? Podobnie jest z polskością. Co zostało we mnie z osoby, którą wychowali moi rodzice? Dla mnie to początek wszystkich moich reakcji, impulsów. Choć czuję, że większy wpływ na to, kim jestem teraz, wywarł Jacek. Człowiek, którego spotkałam już w Norwegii, którego kochałam i straciłam.

Jego śmierć pogłębiła samotność. Minęło 14 lat, a ona z nikim się nie związała: – Samotność, miłość... Te słowa każdy wypełnia inaczej. Jak pada słowo „samotność", ludzie na ogół myślą o traumie. Nie. Samotność jest moim zdaniem przywilejem. Luksusem, komfortem, wolnością. Trudna może być tylko ta, której się nie wybiera. Ale jeśli jest mi z nią dobrze? Co może być w niej smutnego? Ludzie wychodzą na ogół z założenia, że bycie z drugim człowiekiem jest lepsze niż bycie samemu. Ja myślę, że ma to wartość, jeśli związek jest głęboki, intymny. Nie znoszę powierzchownych, byle jakich kontaktów. Jeśli przyjaźń się urywa, to nigdy jej nie było – mówi Antoniak.

A jednocześnie jest otwarta, ciekawa innych. Bezpośrednia. To erudytka, oczytana, o dużej wiedzy, a przy tym wrażliwa. Patrzy uważnie, w zwyczajnych sytuacjach szuka prawdy. Chyba też nadziei. I jest silna. Może dlatego, że życie jej nie oszczędzało

Urodziła się w Częstochowie. Jej dzieciństwo to czas socjalizmu, 38-metrowe mieszkanie, w nim rodzice, ona i starsza o pięć lat siostra.

– Czwarte piętro, wysokie schody. Mama taszczyła po nich wózki z nami. Na szyi wieszała siatki z zakupami i tak drapała się w górę. W domu trochę prywatności dawała ścianka z tektury. Rodzice spali po jednej stronie, my z siostrą, w jednym łóżku, po drugiej.

Ojciec pracował przy wielkich piecach, matka z roboty w fabryce zrezygnowała i zarabiała jako chałupniczka. – Ciężko pracowali, żeby stworzyć nam enklawę, w której mogłyśmy się uczyć, czytać książki. Rodzinny dom daje dzieciom matrycę, którą potem one sobie jakoś wypełniają. Ale ten pierwszy wzór jest ważny. Nasi rodzice wpoili nam ambicję.

Pamięta, jak oglądali z ojcem w telewizji filmy. – To chyba on pchnął mnie w stronę kina – śmieje się. – Zawsze mnie zadziwiało, jak emocjonalnie reagował. Kulił się ze śmiechu jak dziecko albo płakał ze wzruszenia. Patrząc na niego, myślałam, że te ruchome obrazy są czymś fantastycznym.

Była też Częstochowa, miasto, żyjące w cieniu Jasnej Góry. – Jak zobaczyłam „Amarcord" Felliniego, pomyślałam: „Taki film o Częstochowie powinnam zrobić. Na pół magiczny, na pół komiczny. Surrealny. Fabryki, komuna i codzienna relacja z Bogiem. Tych samych ludzi najpierw widziałam na manifestacji pierwszomajowej, a potem na różańcu".

Kiedyś była świadkiem wydarzenia, które zrobiło na niej duże wrażenie. Majowy upał. W małej, dusznej kaplicy jasnogórskiej modliła się pielgrzymka. Ludzie chorzy, sparaliżowani. – Nagle jeden z mężczyzn wstaje z wózka – opowiada. – Idzie ciężkim, chybotliwym krokiem. Aktorzy u Grotowskiego nie potrafiliby tak. Podchodzi do ołtarza i mdleje. W kościele kompletna cisza. Uniesienie religijne, szok. Wszyscy padają na kolana, zaczynają grać organy. Średniowiecze. Pamiętam, nie interesowało mnie, czy to prawdziwy cud. Fascynująca była dla mnie reakcja ludzi. Patrzyłam na wszystko z zewnątrz, jak na kino. Miałam wtedy 14 lat.

Po maturze zdała na katowicki Wydział Radia i Telewizji. – Kiedy rośniesz w takiej rodzinie jak ja, nie jest oczywiste, że idziesz na studia – mówi. – A już kompletnie dziwi, że miałbyś zostać artystą. Gdy powiedziałam mamie, że chcę pracować w filmie, przeraziła się: „A ja tak marzyłam, żebyś trafiła do apteki albo biur"... Za to ojciec był zachwycony.

Dom odcisnął na niej piętno, ale Antoniak wie, że decyzja o studiach filmowych była brzemienna w skutki. – I ja, i siostra zdawałyśmy sobie sprawę, że kształcąc się, zaczęłyśmy przekraczać barierę, za którą zostali nasi rodzice – mówi. – Ale tamten świat w nas jest. Choćby u mnie, gdy kreując filmową postać, kieruję się nie tylko psychologią. Różnice klasowe – to, czy ktoś ma wolność czy nie – też są dla mnie źródłem dramaturgii.

Studiując kierownictwo produkcji, dorabiała tak jak w tamtym czasie wielu Polaków. Kupowała 40 par dżinsów, sprzedawała je w Leningradzie, kupowała za to kawior, wiozła do Sztokholmu, wymieniała na walutę.

– Dzięki tej małej spekulacji finansowałam wakacje, dawałam też sobie trochę oddechu. To, obok pracy na saksach, było wtedy ważnym źródłem dochodów studentów. Ale przedsiębiorczość to rodzaj kreatywności, a ta łączy się z ryzykiem. Niektóre z historii przemytniczych to gotowa nostalgiczna komedia z suspensem. Czemu nikt nie zrobi o tym filmu?

Po tych wojażach wiedziała, że chce wyjechać. Jednego dnia spakowała się i ruszyła do Holandii. Jeździła tam zbierać cebulę, miała więc trochę znajomych.

– Uprzedziłam rodziców, że nie wrócę – przyznaje. – I nie chodziło o to, że tam można było wszystko kupić. Chciałam być częścią świata, gdzie polityka nie wchodzi w prywatne życie, gdzie ma się komfort i wolność stanowienia o sobie.

Na początku mieszkała w Lejdzie i wcale nie było łatwo. Po polskich wolnych wyborach i zmianie ustroju sąsiadka, Holenderka, powiedziała jej: „Już możesz wracać". „A mnie tu dobrze" - odpowiedziała.

– 1989 rok miał dla mnie znaczenie symboliczne – przyznaje. – Widziałam burzenie muru berlińskiego w holenderskiej telewizji, to było przeżycie bardzo emocjonalne. Odchodziła epoka, świat, w którym się wychowywałam i który starałam się opuścić. Ale gdy mówiono: „koniec komunizmu", wiedziałam, że nie wystarczy zburzyć muru. On nie mógł zniknąć w jednej chwili, krył się w mentalności ludzi, w sposobie myślenia, reagowania. Ta zasada symetryzmu: Dlaczego mam nie kraść, skoro inni kradną? Pójdę i do Kościoła, i na 1 Maja. Bierność, dyspozycyjność. Zawiść, bo w PRL-u ludziom wmawiano, że wszyscy są równi, a każdy widział, jak było. I wreszcie układy. One są wszędzie, ale w Polsce to horror. Jeśli nie jesteś wklejony w grupę, klikę, sferę wpływów jest ci cholernie trudno.

Mężczyzna jej życia

Nie wróciła. Zaczynała zresztą studia w szkole filmowej. Uczyła się niderlandzkiego, ale wciąż nie znała go na tyle, żeby rozmawiać o sztuce. Gdy szła na egzamin, jej holenderski partner nauczył ją kilku zdań: „Nazywam się Urszula Antoniak. Przyjechałam z Polski, cały czas uczę się języka, który bardzo mi się podoba. Robię postępy. Ale chcę mieć takie same prawa jak moi holenderscy koledzy, więc proszę o możliwość złożenia egzaminów w języku angielskim". Komisja się zgodziła. Zdała.

– W Holandii wszyscy mówią świetnie po angielsku, a mój holenderski chłopak wiedział, że jego kraj jest oparty na podstawowym etosie równości – mówi. – Nie możesz akceptować podziałów. Za to zresztą Holandię kocham. Drugą stroną medalu jest podejrzliwość i niechęć wobec wszystkiego, co wystaje ponad poziom. Najczęściej chyba używane przysłowie w Holandii to: Nie staraj się być szalonym. Bycie normalnym jest wystarczającym szaleństwem.

Na drugim roku nauczyciel, który wykładał scenariusz, powiedział jej, że rok niżej jest genialny, superinteligentny Polak. Chciała go poznać. – Nie wiedziałam, kim był – mówi. – Ale miałam wrażenie, że gdzieś go wcześniej widziałam. Dopiero potem mi powiedział: Tilt. Skojarzyłam, że to Luter.

Jacek Lenartowicz był muzykiem, razem z Tomaszem Lipińskim współzałożycielem grupy Tilt. Tuż przed stanem wojennym wyjechał do Berlina Zachodniego, potem znalazł się w Holandii. – Byłam szczęśliwa, że ze mną był – opowiada. – Wiem, to brzmi idiotycznie, ale naprawdę budziłam się rano i czułam wdzięczność, że jest obok. Bardzo go kochałam. I tak naprawdę to on mnie ukształtował. Bez niego byłabym kimś innym.

Jacek napisał jej scenariusz pierwszego szkolnego filmu „Do widzenia". Kobieta bawi się na przyjęciu z kochankiem, gdy ginie w wypadku jej mąż. Kilka miesięcy później sprzedaje dom, pakując rzeczy, znajduje pamiętnik męża. Słyszymy jego głos – mężczyzna czyta fragmenty swego dziennika. To, co on zapisał w słowach, ona pamięta w obrazach. Kobieta, która miała wyrzuty sumienia, bo w chwili śmierci męża była z kochankiem, dowiaduje się, że on jechał, by ją zabić.

Następny, 40-minutowy film telewizyjny „Bijlmer Odyssee", zrealizowała w 2004 roku. To była historia dwojga młodych ludzi, którzy spotykają się przypadkiem. Po nocy wspólnie spędzonej w mieszkaniu dziewczyny chłopak wychodzi, by kupić coś do jedzenia, i w blokowisku złożonym z identycznych domów nie umie odnaleźć drogi z powrotem. Nie wie, jak dziewczyna się nazywa, nie pamięta numeru mieszkania. A wszystko wygląda podobnie.

Antoniak kręciła ten film, przeżywając potworny dramat. 17 lipca 2004 roku na raka mózgu umarł Jacek Lenartowicz. W domu, nie chciała go oddać do hospicjum. Byli razem 12 lat.

– Po jego śmierci bardziej byłam ze zmarłymi niż z żywymi – mówi. – Nie wierzę, że można przepracować doświadczenie śmierci. Można wziąć prozac, rozmawiać godzinami z psychologiem, co mam w pakiecie ubezpieczeniowym, ale tragedia to porażenie realem. Żyjemy w porządku symbolicznym, a my sami jesteśmy częścią pewnego systemu. Real to chaos śmierci, z którym nasz porządek symboliczny sobie nie radzi. Czasem sztuka przypomina nam o tym. Pamiętam, dwa tygodnie przed tym, jak Jacek został zdiagnozowany, oglądaliśmy „Szepty i krzyki" Bergmana. Widziałam ten film po raz pierwszy. Nie wiem, czy on już wtedy wiedział, że jest chory, i specjalnie mi ten film pokazał. A może się domyślał. Ja się po prostu rozleciałam. To film o tym, jak mali jesteśmy wobec śmierci, sparaliżowani grozą, niezdolni do empatii właśnie wtedy, gdy najbardziej jest ona potrzebna. Nigdy więcej tego filmu nie obejrzę. Wolę taki serial jak „CSI", gdzie sekcje zwłok, rozkład ciała, horror śmierci wyglądają prawie sensualnie.

Przyznaje teraz, że najbardziej pomogło jej pisanie scenariuszy, opowiadań: – Ludzie pytali: „Jak się czujesz?". Co mogłam powiedzieć? Opowiadałam różne wymyślone historie.

Trzy lata po śmierci Jacka znów stanęła za kamerą. „Niderlandzki dla początkujących" był jej pierwszą komedią. Historią Polki, która wyszła za mąż za zamożnego Holendra i uczy się języka na kursach integracyjnych dla emigrantów. Piękna, elegancka, zamożna, siedzi w jednej ławce z czarnoskórą sprzątaczką, trochę się tego wstydząc. Tak jest do czasu, gdy jej mąż staje się bankrutem. Film zaczynający się jak burleska kończy się wstrząsem. A Antoniak zaczęła w nim eksplorować temat emigracji.

Znikająca dziewczyna

Dalej posunęła się w pierwszym filmie fabularnym. To była delikatna refleksja nad życiem, samotnością, innością. – Moje filmy zaczynają się od czegoś nieuświadomionego. To może być scena, postać, obraz. Nigdy na tym etapie nie analizuję. „Nic osobistego" zaczęło się od następującego obrazu: mały domek, lato, otwarte okno, w środku facet coś gotuje, z radia leci muzyka. Na zewnątrz, na ławce, siedzi dziewczyna. On nie wie, że ona tam jest. Kilka lat po zrobieniu filmu przypomniałam sobie tę scenę i zdałam sobie sprawę, że przeżyłam podobny moment. Byłam sama w pokoju, ale nagle zaczęły do mnie docierać dźwięki z zewnątrz. Sąsiadka biła kotlety, radio grało, pies szczekał. Pomyślałam, że prawie mnie nie ma, ale wokół jest życie. To jest przekroczenie jakiejś bariery myślenia o sobie. Depresja chyba polega na tym, że nie możesz znaleźć kontaktu ze sobą. Ten moment był początkiem zmiany we mnie.

W „Nic osobistego" przed tą sceną dziewczyna w pustym mieszkaniu zdejmuje z palca obrączkę. Z jednym plecakiem wychodzi z domu. Zostawia za sobą uporządkowaną Holandię i włóczy się po Irlandii. Tak naprawdę nigdy nie dowiemy się, kim jest. W innym filmie byłby to zarzut, tu o to chodzi. W życiu bohaterki musiało przydarzyć się coś tragicznego. A może nic się nie stało, tylko ona ma dosyć jałowej atmosfery codzienności? Obcości wśród ludzi? Może szuka wolności?

– Była wielka kłótnia z producentem, który żądał „psychologii postaci" – opowiada reżyserka. – Powtarzałam mu: w życiu nie zawsze wiemy, dlaczego coś robimy. Zobaczyłam niebywały krajobraz Irlandii i zrozumiałam, że ta dziewczyna chce się rozpłynąć. Zniknąć.

Bohaterka filmu na każdą próbę przełamania muru, który wokół siebie zbudowała, reaguje agresją. W plecaku nosi namiot, z koszy na śmieci wyciąga resztki jedzenia, aż trafia do domu, w którym mieszka mężczyzna. Wdowiec. Zaczyna u niego pracować za posiłki, ale stawia warunek: żadnych pytań.

„Nic osobistego" to zapis relacji ludzi panicznie bojących się bliskości. Kamera obserwuje ich bardzo powolne zbliżanie się do siebie. Łagodniejący wzrok dziewczyny, skrywaną pod maską obojętności tęsknotę mężczyzny. Ale bliskość niesie ukojenie, czasem nawet szczęście, ale także ryzyko bólu. Najgłębiej zaś mogą nas zranić ci, których kochamy. Albo fatum, gdy nam ich zabierze. Na końcu bohaterka znów jest sama. I uchyla okno, tylko po to, by słyszeć dźwięki z zewnątrz.

„Nic osobistego" jest w rzeczywistości bardzo osobiste. To wrażliwość reżyserki tworzy atmosferę tego filmu, który zwłaszcza w dniach żałoby, w czasach głębokiej refleksji nad kruchością życia nabiera dodatkowych znaczeń. Antoniak rozliczała się z własnym życiem.

Po sukcesie tego filmu odważyła się zmierzyć z tematem śmierci. Powróciła do scenariusza „Code Blue" napisanego jeszcze w czasie choroby Jacka. Sama ten film określa jako horror egzystencjalny. – To jedyny gatunek w którym można dotknąć tematu śmierci – twierdzi.

Pielęgniarka zajmująca się umierającymi ludźmi reprezentuje śmierć. Jest łagodna, cicha, boi się życia. Pomaga innym, ale sama niemal nie istnieje. Pewnego dnia staje się świadkiem gwałtu. I okazuje się, że nie jest jedyną osobą, która na tę brutalną scenę patrzy. Jest jeszcze mężczyzna. Nie znają się, ale coś zaczyna ich do siebie przyciągać. Ich dziwnie rodząca się bliskość może przekształcić się we wszystko.

„Code Blue" niemal fizycznie męczy. A czy jej samej ten film pomógł poskromić, zrozumieć, choć trochę oswoić ból? – Musiałam się przełamać. Od śmierci Jacka nie wchodziłam do szpitali. Odrzucał mnie sam zapach. A tu przed zdjęciami musiałam zrobić research na oddziale onkologii, gdzie spędziłam tydzień. To było ponad moje siły, ale poszłam. Zobaczyłam szpital z innego punktu widzenia – pielęgniarek, które codziennie obcują ze śmiercią, a potem wracają do męża, do dzieci. Przeszłyśmy przez to razem z aktorką Bien de Moor, wymieniałyśmy spostrzeżenia.

W jej filmach powraca wątek przekraczania granic, samego siebie. „Strefa nagości", która powstała w polsko-holenderskiej koprodukcji, była opowieścią o uwodzeniu i erotycznej grze z drugą osobą. Ale też o ciekawości, jaką budzi inność. To była historia pierwszej fascynacji 15-letnich dziewczyn: Holenderki i muzułmanki, dla której aktem odwagi jest nawet zdjęcie z włosów chustki. Tym eksperymentem formalnym, bez słów, z pięknymi zdjęciami Piotra Sobocińskiego, Antoniak znów przekraczała tabu.

– „Strefa nagości" miała zabawny scenariusz i ciekawe dialogi, których nie dało się nakręcić, bo zabrakło czasu, dlatego wyszedł eksperyment – opowiada. – Wolałabym eksperymentować na własnych zasadach, a nie po to, żeby ratować materiał. Ale przyznaję, że gdyby „Strefa nagości" była bardziej realizowana pod festiwal Sundance, miałaby trochę humoru i kontekstów społecznych i może nie byłaby tak intensywna, sensualna.

Pierwszy powrót do Polski

Jej filmy niepokoją. Przez własne doświadczenie emigracji dotyka najważniejszych problemów świata, korzeni, tożsamości, obcości. Pokazuje, jak człowiek odnajduje się w obcych kulturowych kodach, ale też jak łatwo budowaną latami nową tożsamość naruszyć.

W jej życiu też przyszedł moment, gdy chciała się zbliżyć do kraju dzieciństwa. Pamięta swój pierwszy dłuższy przyjazd do Warszawy. Był październik 2013, piękna, słoneczna jesień. Przy Cytadeli leżały złote liście. Płakała ze wzruszenia. Chciała tu pracować. Wynajęła mieszkanie na Powiślu. Po dwóch latach wyjeżdżała z Polski, jak sama mówi, bez złudzeń, ale mądrzejsza.

– W Holandii ludzie mają poczucie ładu i sprawiedliwości. Sama jestem tam bardziej pragmatyczna i spokojniejsza. Polacy są nieufni, trudno jest się tu zaprzyjaźnić, przybić piątkę, zrobić biznes.

Przeżyła wielkie rozczarowanie. Prawnik powiedział: „Popełnia pani taki sam błąd jak wszyscy moi klienci. Przyjechała pani po latach nieobecności, sądząc, że wszystko zna i rozumie. Tymczasem pani myśli po holendersku, a tu panuje inna mentalność. To się musi źle skończyć".

– Skończyło się rzeczywiście niesmakiem i utratą zaufania – przyznaje. – Ale jednocześnie poznałam fantastycznych ludzi, których można spotkać chyba tylko w tym kraju, którzy nie tyle pracują, ile wchodzą w projekt całkowicie. Jeśli człowiek to styl, w Polsce najlepsi mają styl przez ryzyko, jakie podejmują.

Ma więc za sobą nie najlepsze doświadczenia, ale dziś znów wraca do kraju. Pytam, jak ze swojej perspektywy nadwiślańską rzeczywistość odbiera. – Czasem mam wrażenie, jakbym była na planie filmu, który toczy się we śnie – odpowiada. – Niby wszystko wiem, znam język, wydaje mi się, że wiele rozumiem. A jednak nie mogę odnaleźć tego, co pamiętam. Częstochowa jest zupełnie innym miastem. Brakuje mi przyjaźni, które kiedyś były między ludźmi. Ale może to ja się zmieniłam, może ten „obcy" jest też trochę we mnie?

Niepotrzebne rzeczy

Gdy kręciła „Pomiędzy słowami", znów przeżyła tragedię. Straciła oboje rodziców. – Ojciec umarł dokładnie w dniu, w którym zamknęłam postprodukcję. Ten film zawsze będzie mi się kojarzył z ich stratą. Odeszli oboje w półtora roku.

Organizując pogrzeb ojca w Częstochowie, poszła do księdza z parafii rodziców. – Chciałam się poskarżyć, a w zasadzie wylać na kogoś swój gniew. On może najbardziej pomaga nam utrzymać pion w żałobie – opowiada. – Śmierć bliskiego człowieka to zło, tak się to czuje, a skoro zło, musi być i winny. Ksiądz zdefiniował mój stan jako „kenosis". Włączyłam intelekt, który zaczął robić linki: od greckiej tragedii do psychoanalizy. Na chwilę zrobiło się normalnie. Siedzący we mnie anarchista pomyślał: ksiądz, ale w sumie mądry facet. A potem, wychodząc z zakrystii, zobaczyłam na tablicy ogłoszeń parafialnych apel o czujność na symbole szatana. Obok swastyki znalazłam tam antifę. Nie wiem, co o tym myśleć. Holendrom tłumaczę, że Polska to kraj różnic. W Warszawie ludzie walczą o prawa gejów, a 20 kilometrów dalej wszyscy myślą, że gej i pedofil to to samo.

A jednak dziś znów myśli o tym, żeby zrobić w Polsce film. – Co pięć minut mam inny pomysł – mówi. – Polska jest krajem pełnym tematów. Chciałabym opowiedzieć o konformiście. O facecie, który jest gejem i idzie w politykę. Najpierw ukrywa, a potem świadomie ogrywa swoją orientację. Przygotowuję też komedię „Głośna noc", takie „Festen" na wesoło. Dostała też fundusze na dwa kolejne projekty w Holandii. Jeden z nich jest przedłużeniem „Pomiędzy słowami", tym razem jednak będzie to thriller.

Holandia to spokój. Pytam więc, czy jej życie tam nie przypomina trochę życia bohatera jej ostatniego filmu. – Moje mieszkanie na pewno wygląda dokładnie tak jak w „Pomiędzy słowami" – śmieje się. – Gdy odwiedził mnie mój operator, stwierdził: „Kurczę, ale szpital!". „To nie szpital, wieśniaku. To jest design", powiedziałam.

W tym mieszkaniu kryje się jej filozofia życia. Ona nie chce przywiązywać się do rzeczy. Podczas pierwszego wyjazdu na saksy zarobiła 2 tysiące guldenów, sumę dla niej zawrotną. I ostatniego dnia ktoś jej te pieniądze ukradł. Pomyślała, że to znak. Lekcja. Potem kilka razy w życiu przypomniała sobie to zdarzenie.

– Nie chcę mieć balastu – mówi. – Wyrzucam wszystko, co nie jest mi potrzebne, buty, ciuchy, których już nie noszę, oddaję znajomym. Mam tak mało rzeczy, że mogę spakować się w 15 minut. Zabrać komputer i zamknąć za sobą drzwi. Nie mam gadżetów, zdjęć, obrazków. Tylko podkówkę, którą kiedyś znalazłam na polu w Irlandii, i zdjęcie Jacka. Nic więcej.

14 lat temu, gdy umarł Jacek, pomyślała: „Straciłam wszystko. To był człowiek mojego życia". A rzeczy? Pal sześć.

Więc co jest ważne? Garstka przyjaciół. Filmy. – Nie interesuje mnie w kinie realizm – mówi reżyserka. – Kino nie jest po to, żeby pokazywać to, co widzimy. Podejmuję ryzyko, pozwalam sobie – na wzór mojego mistrza Roberta Bressona – opowiadać obrazem i dźwiękiem. Marzy mi się, żeby każdy film był rodzajem biblijnej przypowieści. Żeby nie był płytki i bezbolesny. Żeby zainspirował kogoś, by dostrzegał w życiu dramaturgię i znaczenia w wydarzeniach banalnych.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Młody chłopak. Przystojny, pewny siebie. Włosy blond zaczesane do tyłu, nienagannie skrojony garnitur. Prawnik w dobrej berlińskiej kancelarii. Czuje się Niemcem, nie wspomina o swoim pochodzeniu. Ale pewnego dnia zjawia się ojciec. Polak. Człowiek, którego nigdy nie znał. I Michael staje się nagle Michałem. Mówi po polsku. Przeżywa podwójny szok. Staje się dzieckiem, którym nigdy nie był. I Polakiem, którym w jakimś momencie świadomie przestał być. Ojciec burzy porządek, który chłopak w sobie zbudował. Tym bardziej że żyje z dnia na dzień, przeciwieństwem zorganizowanego już po niemiecku Michaela. Zmusza syna do zadania sobie pytań o siebie, o to, kim naprawdę jest. Osłabia go. A może nie? Może samoświadomość uczyni go silniejszym.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów