Od Manify po Marsz Niepodległości, czyli ludzie na ulicach

Marsz Niepodległości, Manifa, obrona sześciolatków – wszystkie te przypadki mobilizacji, które obserwujemy w ostatnich latach, to próby innego niż zwykle komunikowania się społeczeństwa z władzą.

Aktualizacja: 14.02.2016 05:40 Publikacja: 11.02.2016 23:36

Foto: Fotorzepa

Jeszcze w latach 90. badacze społeczeństw obywatelskich w krajach postkomunistycznych Grzegorz Ekiert i Jan Kubik postawili tezę, że żyliśmy w „protestujących społeczeństwach obywatelskich", dla których protest był być może najważniejszym zasobem i formą obywatelskiej aktywności politycznej. Partycypacja w protestach była też wtedy ważnym czynnikiem konsolidacji demokracji.

Jako obywatele mamy bowiem do wyboru z grubsza dwa sposoby wpływania na rządzących: te konwencjonalne, w ramach instytucji, i te niezinstytucjonalizowane. Te pierwsze to udział w wyborach, referendach czy działalność w partiach politycznych lub organizacjach społecznych. Ten drugi sposób reagowania na niezadowalającą politykę władz to udział w akcjach protestacyjnych i ruchach społecznych.

czytaj także

Polskie społeczeństwo po okresie komunizmu w pierwszej dekadzie III RP chętnie protestowało, a wyjście na ulice było najbardziej naturalnym sposobem zaangażowania obywatelskiego. Potem jednak się wycofało. Pojawiły się wprawdzie wyspy coraz bardziej profesjonalizującego się trzeciego sektora, zaangażowanie obywatelskie pozostawało jednak stosunkowo niskie i ograniczone do pewnych enklaw.

Wygląda na to, że od kilku lat mamy do czynienia z ponownym pojawieniem się „protestującego społeczeństwa obywatelskiego". Ruch Ratuj Maluchy sprzeciwiający się sposobowi obniżenia wieku szkolnego, walkę związków zawodowych o prawa pracownicze, ruch anty-ACTA, mobilizacja „smoleńska", mobilizacja feministyczna (Manify), marsz 11 listopada czy Parady Równości, również wiele inicjatyw tzw. ruchów miejskich w różnych miastach – wszystkie te protesty (bardzo przecież różne i o postulatach idących często w przeciwnych kierunkach) pokazują mniej lub bardziej oddolne ruchy, które mogą świadczyć o zmianach w polityce i relacjach społeczeństwo–władza.

Warto się jednak zastanowić również nad drugą stroną ulicznych relacji społeczeństwo–władza. Udział w demonstracjach to bowiem nie tylko jedna z form komunikacji między społeczeństwem a władzą i możliwa reakcja na politykę władz, ale również sposób na komunikowanie się władzy ze swoimi (potencjalnymi lub już utwierdzonymi) wyborcami. Partie polityczne, również te będące przy władzy, chętniej odwołują się obecnie do form działania ruchów społecznych, sięgając m.in. po część tradycji lat 80.

Związki zawodowe (wcześniej najważniejsi organizatorzy manifestacji) nie dominują już tak bardzo nad krajobrazem polityki protestu w Polsce, a transformacja i postulaty płacowe nie są już głównym kontekstem i punktem odniesienia. Zarazem marsze stały się w Polsce w ostatnich latach na tyle zinstytucjonalizowane – popularne i powtarzalne oraz uważane za normalną, akceptowalną formę ekspresji politycznej – że kolejne środowiska polityczne i ideowe starają się organizować właśnie w tej formie gniew i poparcie swoich zwolenników.

Jesienna mobilizacja

Demonstracje w różnych miastach Polski po jesiennych wyborach dokumentują m.in. wzrost temperatury politycznej i zmianę strategii mobilizacyjnych partii. W jeden z grudniowych weekendów mieliśmy w Warszawie wręcz swoisty pojedynek na demonstracje pomiędzy krytykami i zwolennikami nowego rządu i większości parlamentarnej. Nie powinno to szczególnie zaskakiwać. W Europie Środkowej już od pewnego czasu na znaczeniu zyskują różnego typu pozainstytucjonalne formy działania politycznego. Ludzie wyrażają gniew w wyborach, głosując na „partie protestu", ale też na ulicach i placach demonstrują pod hasłami Pegidy w Dreźnie, w Marszu Niepodległości w Warszawie czy „o chleb" w bośniackiej Tuzli. Polityka parlamentarna mocniej przeplata się z polityką protestu ulicznego.

Sejmowy alians z narodowcami poprockowego piosenkarza Pawła Kukiza, który po świetnym wyniku w wyborach prezydenckich w maju wprowadził kilkudziesięciu posłów do parlamentu, łatwiej zrozumieć, jeśli przypomnimy sobie, że Kukiz był przed pięciu laty w komitecie rosnącego w siłę Marszu Niepodległości. Nie budzi już naszego zdziwienia, że kojarzony z bankowym i politycznym establishmentem Ryszard Petru buduje poparcie dla swojej partii Nowoczesna, zachęcając właśnie do protestów ulicznych, i staje się – przynajmniej przejściowo – ich wygranym.

Co jeszcze ciekawsze, na ulicach swoich zwolenników mobilizują także partie rządzące: czynił tak Fidesz na Węgrzech, teraz próbuje również Prawo i Sprawiedliwość. Po obu stronach politycznego spektrum widzimy próby mobilizacji w formie marszów i demonstracji oraz wykorzystywania tych protestów przez polityków. Razem tworzy to nową wewnętrzną dynamikę po okresie transformacji od komunizmu do gospodarki rynkowej i demokracji oraz wstąpieniu tych krajów do Unii Europejskiej.

Protestująca pozainstytucjonalna polityka uzupełnia tradycyjne instytucje polityczne. Czasem wręcz np. wybory wizualnie upodabniają się do ulicznych demonstracji. W czasie wyborów prezydenckich w Rumunii tłumy stały wiele godzin przed ambasadami w zachodnich stolicach, by zagłosować w proteście przeciwko prezydentowi Victorowi Poncie. Tego samego dnia Czesi protestowali z czerwonymi kartkami na ulicach w Pradze przeciwko polityce Milosza Zemana. Zdjęcia z wyborów i demonstracji prawie się nie różniły.

Tymczasem elity nierzadko wprost atakowały uliczne formy polityki. Prof. Marcin Król, filozof polityki z Uniwersytetu Warszawskiego, jeden z aktywniejszych komentatorów polskiego życia politycznego, w październiku 2010 r. rozważał wręcz postawienie polityków przed Trybunałem Stanu za demonstrowanie na ulicy. „W parlamencie posłowie mają prawo mówić to, co chcą. Natomiast tu Jarosław Kaczyński z walką polityczną wyszedł na ulicę. Jest to absolutne przekroczenie reguł demokracji. Po to wymyślono parlament, żeby spory odbywały się w parlamencie, a nie na ulicy" – komentował Król.

Warszawski sen

Tymczasem Polacy nie chcieli się spierać tylko w Sejmie. Jesienią 2010 r. w organizowanym przez narodowców Marszu Niepodległości wzięło udział nie tylko zamknięte grono aktywistów: udało się przyciągnąć około 10 tysięcy uczestników, a w kolejnych latach kolejne dziesiątki tysięcy, również spoza kręgu organizacji narodowej prawicy. Narodowcy podjęli tym samym próbę instytucjonalizacji swojego nurtu ideowego już nie poprzez działania klasycznej partii politycznej czy organizacji Młodzież Wszechpolska, ale przesuwając środek ciężkości na Stowarzyszenie Marsz Niepodległości i coroczną demonstrację 11 listopada.

Również dla opozycji parlamentarnej marsze stały się ważnym narzędziem mobilizacyjnym. Organizowane w każdą miesięcznicę katastrofy smoleńskiej przemarsze przyciągały wiele osób. W 2011 r. główna partia opozycji, widząc mobilizacyjny efekt tych działań, sięgnęła po pomysł jeszcze jednego marszu. Niewątpliwie istotna była również pewna rywalizacja ze środowiskiem narodowym, które zdominowało rocznicę 11 listopada. W tej sytuacji PiS zorganizował Marsz Niepodległości i Solidarności w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, 13 grudnia 2011 r., pod hasłem „Nie ma Europy sprawiedliwej bez Polski niepodległej".

PiS zaczął budować wokół partii sieć organizacji społeczeństwa obywatelskiego, wśród których najistotniejszą rolę odegrały Kluby „Gazety Polskiej" tworzone przez bliską PiS „Gazetę Polską" oraz Rodziny Radia Maryja. Te konserwatywne i bliskie politycznej prawicy organizacje społeczeństwa obywatelskiego pozwoliły partii przetrwać trudniejsze momenty i mobilizować zwolenników.

Odtąd marsze, m.in. za sprawą przywoływania pamięci ofiar stanu wojennego okrzykami „Cześć i chwała bohaterom" oraz nawiązania do tradycji demonstracji z lat 80., stały się dla PiS ważnym elementem budowania tożsamości. Jarosław Kaczyński w przemówieniu przypominał zebranym „podstawowe dla naszej wspólnoty wartości – wolność, solidarność i niepodległość", a odpowiadały mu okrzyki „Ja-ros-ław, Ja-ros-ław!". Marsz wyrósł ponad jedno tylko środowisko. Rok później atrakcyjność maszerowania w śniegu i mrozie odkryły grupy, które postulowały załatwienie jakiejś konkretnej sprawy. Ze swoimi transparentami w marszu szli np. przeciwnicy elektrowni atomowej w Gąskach czy żywności genetycznie modyfikowanej. Krytykowano niesprawiedliwość społeczną w Polsce, a także sytuację w mediach.

W 2014 r. marsz zwołano „w obronie demokracji i wolności mediów", a ważnym kontekstem były nieprawidłowości w wyborach samorządowych, których wyniki, znacznie odbiegające od exit polls, oceniono jako sfałszowane. Jarosław Kaczyński krytykował wówczas PO, stwierdzając, że „władza terroryzuje sądy z udziałem prezydenta Rzeczypospolitej". Paradoksalnie, hasła PiS z grudnia 2014 r. powtórzone zostały niemalże dokładnie w tym samym miejscu i w tej samej formie przemarszu rok później przez drugą stronę konfliktu politycznego...

Mogło się wydawać, że po wyborach prezydenckich i parlamentarnych oraz zdobyciu przez PiS władzy coroczny marsz, ważny dla partii opozycyjnej, przestał być potrzebny. Jednak w ostatniej chwili zwołano na niedzielę, 13 grudnia 2015 r., V Marsz Wolności i Solidarności. Mimo deszczu i chłodu kilkadziesiąt tysięcy osób demonstrowało swe poparcie dla rządu i prezydenta. O organizacji marszu przesądziła najpewniej zwołana na sobotę przez Komitet Obrony Demokracji i partie opozycyjne demonstracja pod hasłem obrony demokracji i państwa prawa. Tłum przeciwników rządu skandował: „Nie Budapeszt, tu Warszawa", wskazując, że nie chce, by PiS naśladował premiera Viktora Orbána.

Abstrahując od różnic między Węgrami i Polską, a jest ich sporo, strategie mobilizacyjne PiS i Fideszu są w ciekawy sposób zbieżne. Niemalże równolegle do wspomnianych demonstracji PiS Fidesz (już będąc przy władzy) zorganizował w latach 2012–2014 w Budapeszcie sześć Marszów Pokoju dla Węgier (Bekemenet), by mobilizować swoich zwolenników i legitymizować politykę Orbána.

Węgierskie podziały

Na Węgrzech mamy do czynienia prawdopodobnie z jeszcze głębszymi podziałami niż w Polsce. Socjolog Pal Tamas mówi mi, że w Budapeszcie dwa społeczne obozy czytają różne gazety, używają zupełnie innych argumentów i nie biorą pod uwagę racji drugiej strony. Do pewnego stopnia przypomina to sytuację, gdy w Polsce bliska PiS konserwatywna „Gazeta Polska" zachęca do udziału w jednym marszu, bliska PO liberalno-lewicowa „Gazeta Wyborcza" do udziału w drugim, a czytelnicy obu najczęściej nie znajdują płaszczyzny do rozmowy. Te podziały idą nierzadko w poprzek rodzin i środowisk przyjacielskich oraz zawodowych. W Polsce podziały te wzmocniły się po katastrofie prezydenckiego samolotu w Smoleńsku, na Węgrzech podczas drugiej kadencji premiera Viktora Orbána.

Rządzący obecnie na Węgrzech Fidesz zaczynał jako nielegalny ruch protestu w epoce Janosa Kadara i zachował tę „podziemną" część swojej tożsamości. Również jako partia rządząca chętnie sięgał do starej tożsamości ruchu dysydenckiego, przesuwając się w stronę mobilizującego populizmu.

Skonfrontowany z krytyką pod adresem zmian w konstytucji i w prawie dotyczącym mediów płynącą z Zachodu oraz ze strony kręgów liberalnej lewicy w kraju rządzący Fidesz postanowił zdobyć dodatkową legitymizację dla swych działań. Wieczorem 21 stycznia 2012 r. jednym z głównych bulwarów Budapesztu przeszło w kierunku parlamentu około 100 tysięcy osób popierających rząd Orbána. Na czele szli między innymi konserwatywni dziennikarze, którzy nieśli transparent „Nie będziemy kolonią". Spokojny tłum manifestantów niósł węgierskie flagi, transparenty zrównujące UE z ZSRR, śpiewał patriotyczne pieśni, skandowano „Viktor, Viktor".

Co kilka miesięcy organizowano kolejne marsze, częściowo jako reakcję na powstanie lewicowo-liberalnej platformy opozycyjnej Milla. Opozycja swe pierwsze większe protesty zaczęła organizować w marcu 2011 r., mniej więcej rok po objęciu władzy przez drugi rząd Orbána, a więc zdecydowanie później, niż pojawiły się protesty przeciwko PiS w Polsce. Milla (akronim odwołujący się w nazwie do wolności prasy na Węgrzech) zaczęła się od oddolnych protestów w obronie wolności mediów w święto 15 marca. Powoli przekształcała się z inicjatywy jednotematycznej w bardziej zinstytucjonalizowaną platformę opozycji, korzystając z pustki wywołanej ogromną słabością lewicy po ośmiu latach rządów.

Viktor Orbán dość skutecznie radził sobie z tymi wyzwaniami, a rząd nie ograniczał swych działań do parlamentu. Jeszcze gdy u władzy była na Węgrzech lewica, Fidesz sięgnął do swoich korzeni i zaczął w 2002 r. tworzyć konserwatywny ruch społeczny (Polgari korok). Powstało ponad 10 tysięcy lokalnych kół ruchu, które organizowały debaty polityczne i pozwoliły opozycji nie stracić ducha.

Jak pisze politolog badający protesty na Węgrzech Mihaly Gyimesi, ta hybrydowa strategia łączenia partii politycznej z ruchem społecznym została zintensyfikowana przez Orbana po ponownym objęciu przez niego rządów w roku 2010. Marsze prorządowe zaczęły być organizowane nie bezpośrednio przez partię, lecz przez bliskie władzy quasi-rządowe organizacje pozarządowe, jak Civil Osszefogas Forum. Odbywały się w rocznice ważnych wydarzeń historycznych: 15 marca – w rocznicę wybuchu rewolucji 1848 r., oraz 23 października – w rocznicę rewolucji 1956 r. Podobnie jak w przypadku polskim mobilizowano zwolenników m.in. wokół wartości reprezentowanych przez bohaterów tamtych wydarzeń.

Dunaj, Wisła, Fidesz, PiS

Politycy w Polsce wykorzystują przykład Węgier nie tylko w odniesieniu do konkretnych przejawów polityki publicznej (takich jak podatek bankowy czy podobne plany podatków od hipermarketów), ale również w odniesieniu do strategii politycznych. W obu krajach mocny podział społeczeństwa na dwie części sprzyja mobilizacji w razie konfliktu. Zarówno Fidesz, jak i PiS sięgają do swojej prehistorii z lat 80., związanej z antykomunistycznymi ruchami społecznymi. Przetwarzają ją i upodabniają się do ruchów społecznych, stosując ich metody mobilizacyjne.

Dla partii ważni są nie tylko posłowie, ale też aktywiści i organizatorzy niebędący formalnie jej członkami. Dla prawicowego PiS mającego obecnie większość parlamentarną, rząd i prezydenta taką osobą jest np. organizator Klubu Ronina (prawicowego politycznego klubu dyskusyjnego w Warszawie) i Ruchu Kontroli Wyborów (ruch społeczny mający kontrolować proces wyborczy) Józef Orzeł, sam wywodzący się z „Solidarności". Również lider PiS Jarosław Kaczyński na spotkaniu z będącymi takim samym zapleczem partii Klubami „Gazety Polskiej" w maju 2015 r. mówił wprost o strategii ruchu społecznego: „bez wsparcia społecznego wyrażanego też na ulicach się nie uda".

Obie partie konserwatywne, Fidesz na Węgrzech i PiS w Polsce, w podobny sposób utrzymały swych zwolenników przez długi czas bycia w opozycji. Na Węgrzech były to Polgari korok, w Polsce np. Kluby „Gazety Polskiej". Tak jak Fidesz organizuje marsze, reagując na protesty liberalno-lewicowej koalicji Milla, tak PiS zwołuje je w reakcji na działania Komitetu Obrony Demokracji.

W obu krajach przewaga mobilizacyjna jest obecnie po stronie konserwatywnej, między innymi dlatego, że partie te, będąc jeszcze w opozycji, sięgnęły po arsenał ruchów społecznych. I w Polsce, i na Węgrzech mamy wreszcie zderzenie dwóch różnych sposobów interpretowania demokracji – jej bardziej populistycznej wizji z tą bardziej liberalną. Obie interpretacje są w konflikcie, wpływając na wzajemną dynamikę protestu.

Autor jest socjologiem w Instytucie Studiów Politycznych PAN w Warszawie. Prowadzi badania na temat ruchu „Solidarność" oraz współczesnej polityki protestu. Tekst jest częścią szerszej publikacji, która powstaje w ramach projektu „Polityka protestu w Europie Środkowej" Fundacji Heinricha Bölla i Collegium Civitas

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

Jeszcze w latach 90. badacze społeczeństw obywatelskich w krajach postkomunistycznych Grzegorz Ekiert i Jan Kubik postawili tezę, że żyliśmy w „protestujących społeczeństwach obywatelskich", dla których protest był być może najważniejszym zasobem i formą obywatelskiej aktywności politycznej. Partycypacja w protestach była też wtedy ważnym czynnikiem konsolidacji demokracji.

Jako obywatele mamy bowiem do wyboru z grubsza dwa sposoby wpływania na rządzących: te konwencjonalne, w ramach instytucji, i te niezinstytucjonalizowane. Te pierwsze to udział w wyborach, referendach czy działalność w partiach politycznych lub organizacjach społecznych. Ten drugi sposób reagowania na niezadowalającą politykę władz to udział w akcjach protestacyjnych i ruchach społecznych.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach