Ostatnie kilkadziesiąt lat to tryumf egoistycznie i narcystycznie nastawionej jednostki. To do niej skierowany był przekaz turbokapitalizmu, który zgodnie ze sławną tezą pani Margaret Thatcher, że „nie ma społeczeństwa, są tyko jednostki i ich rodziny", czynił jednostki i ich najbliższych jedynymi faktycznie istniejącymi bytami społecznymi. Podłożem ideowym turbokapitalizmu stał się neoliberalizm, doktryna polityczna i ekonomiczna, która doprowadziła do skrajności typowy dla liberalizmu i w wersji umiarkowanej zawsze wart ochrony indywidualizm, czyniąc realizację egoistycznie pojmowanego interesu jednostki jedynym kryterium dobrego życia.
W ten sposób z pola widzenia zniknęła jakkolwiek rozumiana wspólnota, której dobro nie było czystą fikcją dla klasycznych liberałów jak Adam Smith czy John Stuart Mill. Nie wspominając już o tzw. nowych liberałach brytyjskich, którzy pod koniec XIX wieku szukali formuły liberalizmu pozwalającej harmonizować interes jednostek z interesem wspólnoty. Wedle ich podejścia szczęście jednostki jest możliwe jedynie wtedy, gdy i inni są szczęśliwi, w tym sensie nie można być szczęśliwym w nieszczęśliwej wspólnocie. Ta szlachetna tradycja liberalizmu została całkowicie porzucona przez neoliberalizm w wydaniu laureata Nagrody Nobla z ekonomii z 1976 roku – Miltona Friedmana, jego głównego proroka i propagatora, którego doktryna filozoficzna i ekonomiczna stała się w pewnym momencie dominująca nie tylko w samej tej tradycji, ale także w praktyce ekonomicznej takich krajów jak Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. To właśnie na nich się wzorowaliśmy, wprowadzając w życie nasze reformy po 1989 roku.
Trudno się zatem dziwić, że naszym udziałem stał się też turbokapitalizm sterowany filozofią neoliberalną, czego skutkiem ubocznym stało się całkowite lekceważenie sprawy dobra wspólnego. Naiwnie zakładaliśmy bowiem, w sposób typowy dla neoliberalizmu, iż owo dobro wspólne zmaterializuje się jako suma powodzenia jednostek. Dobrostan poszczególnych jednostek dbających jedynie o swój własny interes miał się cudownie zsumować w dobro całej wspólnoty. Wszystko to okazało się fikcją. Szybko bowiem wyszło na jaw, że egoistycznie pojmowane dobro jednostek nie zawsze przekłada się na dobro wspólnoty, co więcej, często stoi ono z nim w sprzeczności. Bywa bowiem nierzadko tak, że czyjś sukces okupiony jest klęską kogoś innego, a czyjś zysk czyjąś stratą.
Analiza polskiej transformacji pokazuje, że tak właśnie było i u nas, co wyjaśnia ogromne pokłady poczucia krzywdy wciąż obecne w polskim społeczeństwie i występujące w nim napięcia. Nierzadko wszak pojawiały się przedsięwzięcia ekonomiczne, które wykorzystywały desperację ludzi pozbawionych lepszych możliwości życiowych, zmuszając ich do przyjęcia warunków pracy i płacy uwłaczających ich godności. Można oczywiście powiedzieć, że sytuacja ta była związana z czynnikami obiektywnymi (zapaść poprzedniego systemu), zaś jakakolwiek praca jest lepsza niż brak jej w ogóle. To prawda. Nie zmienia to jednak ogólnego obrazu rzeczy. W systemie kapitalistycznym bardzo rzadko mamy do czynienia z sytuacją, w której wszyscy wygrywają (słabą pociechą jest to, że w każdym innym jest podobnie). Jest tak tylko wtedy, gdy prawdą okazuje się reguła, w myśl której „przypływ podnosi (proporcjonalnie) wszystkie łódki". Owo wtrącenie „proporcjonalnie" jest niezwykle ważne, trudno bowiem zaprzeczyć, iż to za sprawą kapitalizmu wydatnie podniósł się poziom życia wszystkich grup społecznych, rzadko jednak w sposób proporcjonalny wobec uzyskanego postępu ekonomicznego (biedniejsi zyskują procentowo ten sam udział we wzroście ogólnego bogactwa, jaki zyskują bogaci).
Historia kapitalizmu pokazuje, że stan taki jest, niestety, rzadki i ma miejsce tylko wtedy, gdy prowadzące do niesprawiedliwości społecznej skutki działania kapitalizmu są łagodzone przez politykę państwa, które działa na rzecz pracowników, czyli tych, którzy z reguły są w gorszej sytuacji niż pracodawcy (relacja pomiędzy pracodawcami a pracownikami jest z istoty swojej niesymetryczna, to bowiem pracownicy poszukują pracy).