Ściana odezwała się przed północą

Wiesławę Pajdak wystukiwać słowa alfabetem Morse'a nauczyła kobieta, z którą siedziała w poprzedniej celi. Jerzy Śmiechowski z czasów harcerskich pamiętał tylko kilka liter. Ona robiła przerwy między znakami, on szybko się uczył.

Publikacja: 09.02.2018 14:45

Ściana odezwała się przed północą

Foto: Plus Minus

Rewizję w akademiku przy ulicy Górnośląskiej, w pokoju dwudziestotrzyletniej Wiesławy Pajdak, studentki stomatologii, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, zakończyli o dziewiętnastej.

Zarekwirowano: maszynę do pisania Rheinmetall, blok rysunkowy, dwie fotografie, kopertę, osiem listów, pięć kart pocztowych, egzemplarz „Gazety Ludowej" z drugiego lipca czterdziestego siódmego roku oraz zużyty bilet kolejowy na pociąg pospieszny z Warszawy do Krakowa z miejscówką.

– Pani pójdzie z nami – powiedzieli na koniec. Zapewnili, że na chwilę, że chodzi o drobiazgi.

Poszła więc. W wełnianej sukience w kolorze wrzosu, jasnych pantoflach i cienkim jesiennym palcie.

* * *

Ten sam dzień.

I kilka następnych.

Warszawa, ulica Koszykowa, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.

– Przeczytajcie na głos. Słyszycie? Powiedziałem, przeczytajcie.

Śledczy podsuwa jej kartkę.

Ona czyta.

„Oświadczam, co następuje: Ja, Wiesława Pajdak, córka Antoniego Pajdaka, urodzona 9 stycznia 1923 roku w Krakowie, zeznaję..."

Zeznała.

Że w czasie wojny pod pseudonimem „Krystyna" działała w konspiracji. Była łączniczką między organizacją Wolność, Równość, Niepodległość (WRN) a Delegaturą Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na Kraj, w której działał jej ojciec, adwokat, minister podziemnego rządu polskiego, socjalista, żołnierz Legionów. Ten, którego w procesie szesnastu przywódców Polski Podziemnej wyłączono z procesu głównego i skazano po cichu na pięć lat (karę nadal odsiaduje).

Zeznała.

Że podczas okupacji przez ponad półtora roku dostarczała z Krakowa do Warszawy dokumenty, broń zapieczoną w chlebie „w prostej zakupowej torbie z podwójnymi bokami" oraz pocztę „Żegoty". W czterdziestym trzecim roku pomogła ojcu ukryć w Warszawie żydowską rodzinę, przeżyli wojnę. Ponadto przepisywała i przewoziła grypsy obozowe (głównie od Józefa Cyrankiewicza), z Warszawy nadawano je do Londynu. Dla więźniów obozu Auschwitz-Birkenau przygotowywała paczki, a w krakowskim mieszkaniu przy ulicy Tarnowskiego siedem pakowała szczepionki Weiglowskie przeciwko tyfusowi. Od maja czterdziestego czwartego do wyzwolenia uczyła przedmiotów humanistycznych na tajnych kompletach gimnazjalnych. Po wojnie nie działała w WRN.

Na Koszykowej Wiesławy Pajdak nie dręczono ani nie bito.

Tyle godzin.

Nikt na nią nie krzyczał.

Dlaczego?

Widziała już przecież, co potrafią zrobić z ludźmi podczas śledztwa. W drzwiach celi, do której trafiła przed pierwszym przesłuchaniem, stanęła młoda kobieta w zakrwawionej, podartej koszuli. Wiesia spytała ją, czy biją, kobieta podniosła spódnicę i pokazała uda. Były opuchnięte, jakby ją pokąsał rój pszczół, czarne od góry do kolan.

Dlaczego więc nie ja?

Dlaczego pozwalano mi spać?

Dlaczego nikt nie miażdżył mi palców w drzwiach?

Nikt nie wyłamywał stawów.

Nie wyrywał włosów.

Nikt nie przypalał twarzy rozżarzonym papierosem.

Nie bił drewnianą pałką okutą metalem, drążkiem mosiężnym, podstawą do kałamarza, nahajką zakończoną kulką na łańcuszku.

Albo batem.

Nikt nie kazał robić przysiadów aż do omdlenia.

Ani siedzieć na śrubie, która rani odbytnicę, były przecież i takie przypadki.

Długo szukała powodów.

Zrozumiała dopiero po latach. Dziwiła się, że to takie proste: o jej ojcu Antonim Pajdaku ciągle mówiono w Radiu Wolna Europa.

Chodziło więc o to, że bali się skandalu.

Ale nie przestawali pytać.

Na przykład o broń, którą rzekomo ukrywała jej matka. (Podejrzenie rzucił Ludwik Cohn, adwokat, działacz Polskiej Partii Socjalistycznej [PPS]. Zeznał, że sam tę broń do mieszkania Pajdaków przenosił. Później będzie tłumaczył: „Przyznanie to nastąpiło w czasie utarczki słownej ze [śledczym] i w przekonaniu, że władze o tej broni już wiedzą").

Broni nie znaleziono. Ale w szufladach w kilku stosach leżało dwieście pięćdziesiąt broszur WRN z pierwszego maja czterdziestego drugiego:

„[...] Krwawy terror najeźdźców zagradza nam drogę – pisano. – Naszą walkę i opór musimy okupować najstraszliwszymi ofiarami. Schylmy czoło w hołdzie przed tymi, którzy padli ofiarą zaborców. Niech nasza myśl pobiegnie ku Palmirom, Oświęcimiowi, Wawrowi, Starachowicom, Lublinowi, Treblince i setkom innych cmentarzy i miejsc kaźni ludu polskiego, stworzonych przez przemoc zarówno na ziemiach polskich, jak i poza jej granicami w Niemczech czy na odwiecznym szlaku polskich cierpień w Rosji. Terror okupanta nakazał nam skryć się w podziemia i stłumić nasz głos. [...] Przyjdzie dzień, gdy powstaniemy, by cios śmiertelny zadać najeźdźcy. Nasz sztandar znów powieje, niosąc zemsty grom, ludu gniew i prowadząc do urzeczywistnienia ideałów socjalizmu, wolności i wszechwładztwa ludu [...]".

W szufladach leżało też sto pięćdziesiąt innych ulotek.

Przez chwilę Wiesława Pajdak czuła się winna.

Zeznała.

Że to „[...] prawdopodobnie ktoś z »gości«, którzy stale kręcą się u nich w domu, musiał zostawić – i żałuje, że nie przejrzała kątów sama, bo zniszczyłaby".

Po kilku dniach przeszli do rzeczy najważniejszej.

Skąd miała pięćdziesiąt dolarów?

Dostała od matki.

Skąd dolary miała matka?

Ktoś zwrócił dług zaciągnięty u ojca jeszcze przed powstaniem warszawskim.

Wtedy zaczęli ją „matką szachować".

Wiesz, że potrafimy się mścić. Jak bardzo chcesz zobaczyć matkę? Żywą matkę.

Kiedy wracała do celi, więźniarki uspokajały: stare sposoby, szantażują bliskimi, wpędzają w wyrzuty sumienia, nie wiń się, nie wolno ci tak myśleć, nie możesz się do niczego przyznać, oni tylko na to liczą.

Ale ona nigdy przedtem ani później o nikogo się tak nie bała jak o matkę w tamte dni.

Z akt: „Po zacytowaniu wyjątku z protokołu przesłuchania Pajdak Janiny, [Wiesława Pajdak] przyznaje się do faktycznego źródła pochodzenia [pieniędzy], ale sprzeczność w zeznaniach tłumaczy brakiem pamięci".

Przyznała, że pieniądze pochodzą z funduszu organizacyjnego WRN i przepływają z zagranicy przez Komitet Żydowski. Dolary przywiozła do Warszawy, bo potrzebowała ich Genowefa Rysiewicz, niedoszła teściowa. Za dolary Rysiewiczowa chciała wynająć adwokata, który broniłby jej drugiego syna Kazimierza aresztowanego przez Urząd Bezpieczeństwa.

Po każdym przesłuchaniu śledczy podsuwał jej pióro.

„Zeznałam zgodnie z prawdą, nic nie ukrywając, co stwierdzam własnoręcznym podpisem. Wiesława Pajdak".

* * *

6 listopada 1947 roku.

Gdynia.

Był to dziwny dzień.

Rano do Jerzego Śmiechowskiego, młodego maklera morskiego, zadzwonił znajomy. Ostatni raz widzieli się przed wojną. Znajomy jest w Gdyni przejazdem i chciałby się spotkać, wraca do Warszawy nazajutrz rano. Jerzy zaprosił go do swojego mieszkania, na ulicę Staromiejską. Rozmowa się nie kleiła. Do tego Śmiechowski zauważył, że „znajomy dziwnie rozgląda się po mieszkaniu". Pożegnali się parę minut po dwunastej.

Następnie wczesnym popołudniem, podczas spaceru z łączniczką z czasów okupacji Wandą Białostocką, Jerzy ma wrażenie, że ktoś go śledzi.

O szóstej wieczorem był już w domu. Rozległo się pukanie. Akurat stał w przedpokoju, wiązał krawat przed lustrem. W kuchni jego żona Maria przyszywała guzik do marynarki od garnituru, w którym miał pójść do teatru.

Drzwi wejściowe były dwuskrzydłowe, oszklone w jednej trzeciej od góry. Po włączeniu światła część korytarza była jasna. Przez wizjer zobaczył kilkunastu mężczyzn w cywilu, jeden celował z karabinu.

– Urząd Bezpieczeństwa, otworzyć!

Otworzył dolny, potem górny zamek.

Wpadli do środka. Jeden z nich zawołał: „Uwaga na balkony!" (były dwa: od frontu i od podwórza). Inni rozbiegli się po pokojach. Przetrząsali dom.

Po kilku godzinach kazali mu się ubrać i pójść przodem.

Zostawili po sobie stos powyrzucanych z szaf ubrań, dokumentów i książek.

* * *

Ten sam dzień.

I kolejny.

Gdańsk, ulica Okopowa, Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.

To już chyba siódmy życiorys, który pisze. Za każdym razem jest taki sam.

„Ja, Jerzy Śmiechowski, urodziłem się 12 maja 1922 roku w Karniowie w Czechosłowacji. Należałem do Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). W 1941 roku nawiązałem kontakt z Konfederacją Narodu. W kwietniu czterdziestego czwartego ukończyłem Szkołę Podchorążych w stopniu plutonowego podchorążego. Rodzina była bardzo zadowolona, że szedłem śladami mego pradziadka generała Józefa Śmiechowskiego, powstańca listopadowego i styczniowego, jego starszego brata pułkownika Antoniego Śmiechowskiego, powstańca listopadowego, i mego ojca, ochotnika w 1920 roku w stopniu kapitana. Podczas Powstania Warszawskiego walczyłem pod pseudonimem »Tur«. W nocy z 27 na 28 sierpnia czterdziestego czwartego zostałem ranny. Mój pluton – około trzydziestu ludzi – był skoszarowany w piwnicy gmachu Filharmonii, w dawnym nocnym lokalu przy ulicy Jasnej. Zarządziłem zbiórkę. Gdy tylko odczytałem pierwsze zdanie rozkazu – nagle zaczął się walić sufit. Jak się później okazało, parę metrów ode mnie rozerwał się pocisk z działa kolejowego o wadze tysiąca ośmiuset kilogramów. Przeżyłem jako jedyny z plutonu. Po upadku powstania wraz z ludnością cywilną dotarłem do obozu w Pruszkowie. Tu zmarła moja matka. Mnie skierowano transportem rannych i starców do Starachowic, stamtąd wyjechałem do Krakowa. Po wkroczeniu wojsk sowieckich wróciłem do Warszawy, później przeprowadziłem się do Gdyni. Studiuję na Wyższej Szkole Handlu Morskiego w Sopocie. Jestem odznaczony Orderem Virtuti Militari".

– Dość!

Pułkownik Józef Różański, szef Departamentu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, uderza pięścią w stół.

– Trzeba od razu powiedzieć: mam z panem [jeszcze tak się do Jerzego zwracano, później pojawi się „ty", na końcu „skurwysyn"] podwójne porachunki. Ja jako Różański do NSZ-owca i jako przedstawiciel władzy ludowej do przestępcy i szpiega. W Polsce nie sąd, nie prokurator decyduje o karze. O tym decyduję ja. Dla pana kara jest jedna – krzyżyk, kara śmierci. Wiemy już teraz, że jest pan rezydentem wywiadu brytyjskiego na Wybrzeżu. Dwudziestego października tego roku wywiózł pan Stanisława Mikołajczyka z Polski. Jak? Proszę ujawnić siatkę.

Jerzy Śmiechowski siedzi na krześle pod ścianą, naprzeciwko okien, w świetle.

Zaprzecza oskarżeniom.

O ucieczce Mikołajczyka, przywódcy Polskiego Stronnictwa Ludowego, posła na Sejm Ustawodawczy, wicepremiera i ministra rolnictwa w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej, dowiedział się z serwisu informacyjnego w BBC.

Różański nie rezygnuje:

– Co pan wie o ucieczce Stefana Korbońskiego?

– Stefan Korboński, poseł na sejm, ostatni delegat rządu londyńskiego na kraj, działacz Państwa Podziemnego. Znam to nazwisko.

Różański zapewnia, że wie, jak Korboński uciekł z Polski. I kto mu pomógł. Interesuje go, gdzie jest teraz. Jerzy Śmiechowski spogląda na zegarek. Odpowiada z namysłem, spokojnie:

– Od trzech godzin w Szwecji.

* * *

8 listopada 1947 roku.

(Tego dnia rano przywieziono Jerzego Śmiechowskiego z Gdańska).

Warszawa, ulica Koszykowa, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.

Konwejer (od angielskiego „conveyor", taśmociąg) to śledztwo prowadzone do niemal całkowitego wyczerpania.

Przesłuchiwały go na zmianę trzy ekipy. W każdej kilku oficerów śledczych. Jedną prowadził pułkownik Józef Różański, drugą – wtedy jeszcze – major Adam Humer, trzecią major Ludwik Serkowski.

Wstań.

Podnieś taboret.

Ale nie tak. Nóżkami do góry, będzie wygodniej.

A teraz proszę siadać.

Godzinami słyszał, jak w sąsiednich celach torturuje się ludzi.

Śledczy zapewniali wtedy: „Jutro ty będziesz tak śpiewać jak ci bandyci za ścianą".

Pod ścianę!

Stać na jednej nodze! Już! Równo!

Znów pytali o Stefana Korbońskiego.

Odpowiadał jak dotychczas.

Oto fakty według Jerzego Śmiechowskiego (w skrócie):

Trzeciego listopada czterdziestego siódmego roku w poniedziałek odebrał telefon. Dzwoniła Zofia Mieszkowska, koleżanka żony, urzędniczka firmy Dalmor. Prosiła o spotkanie po południu. Okazało się, że Stefan Korboński ukrywa się w Gdyni, w mieszkaniu znajomej przy ulicy Bandurskiego trzydzieści dziewięć. Może zostać aresztowany lada chwila. Dlatego musi z żoną opuścić kraj. Za pomoc zapłacą, mają dolary. („Przecież wiadomo, że wolność może kupić każdy, kto ma pieniądze"). Tego samego dnia późnym wieczorem Jerzy Śmiechowski spotyka się z Karlem Nielssenem, Szwedem, który zawodowo trudnił się przerzutem ludzi na Zachód. Ustalają, że Korbońscy, Zofia i Stefan, uciekną z Polski w czwartek szóstego listopada na pokładzie szwedzkiego statku „Kiel". Jeszcze tej samej nocy omawiają wszystko z kapitanem.

Dzień później, czwarty listopada, wtorek.

Kwadrans przed siedemnastą Jerzy Śmiechowski z Karlem Nielssenem spotykają się na przystanku autobusowym niedaleko ulicy Bandurskiego. Samochód zostawili dwa bloki dalej. Do budynku, w którym ukrywają się Korbońscy, wchodzą różnymi wejściami. Na siódme piętro jadą razem windą. Trzykrotny dzwonek do drzwi to umówiony sygnał. Otwiera im kobieta w średnim wieku, właścicielka mieszkania numer czterdzieści trzy. Korbońscy, wystraszeni, czekają w kuchni.

Nielssen chce najpierw wysłać do Szwecji Korbońskiego, bo jemu grozi większe niebezpieczeństwo. Zapewnia, że żona dołączy do niego kilka dni później. Korboński nie zgadza się, wyjedzie z Zofią albo wcale. Jedyne, na co może przystać, to że z domu wyjdą osobno. Pierwszy – on, po Zofię Korbońską Jerzy Śmiechowski przyjedzie za kilka godzin. Stefan Korboński wychodzi w płaszczu Jerzego (szwedzki trencz), Śmiechowski ma na sobie jego kurtkę. Samochodem jadą do domu Nielssena. Zofia Korbońska trafi tam późnym wieczorem.

Niestety.

Okazuje się, że mimo ustaleń nie uda się wprowadzić Korbońskich na pokład statku.

Ale jest już inne rozwiązanie. Nielssen rozmawiał też z kapitanem promu kolejowego „Drottning Victoria". Ten zgodził się zabrać Korbońskich. Prom odpływa nazajutrz. Ustalono, że małżeństwo na pokład wejdzie jeszcze tego dnia (czwartego listopada), razem z Nielssenem i marynarzami. Około dwudziestej dotarli do portu. Zofia Korbońska w szykownym futrze zwróciła uwagę celnika. Wytłumaczono mu, że jest nową pracownicą i zastępuje kasjerkę. Korbońskich ukryto pod pokładem. Do wypłynięcia z portu mają leżeć na wiórach zaścielających podłogę, nie wolno im się poruszać i mogą co najwyżej szeptać.

Piątego listopada, w środę, o dziesiątej rano „Drottning Victoria" wypłynął z portu w Gdyni.

To wszystko.

Mijały godziny przesłuchania.

Jerzy Śmiechowski zaczyna odczuwać brak snu. Pojawiły się omamy. Wydawało mu się, że widzi ojca, stał tuż przy drzwiach i częstował go papierosem.

Poza tym głód – skręcało go w żołądku.

Mrużył oczy od ostrego światła, śledczy siedzieli w głębokim cieniu. Bolały go skronie. Po kilkudziesięciu godzinach, półprzytomny, chwycił krzesło i krzyczał, że rozwali głowę każdemu, kto do niego podejdzie.

Pamięta, że ocknął się na podłodze. Zasłaniał twarz rękami, jakby chciał uniknąć kolejnego ciosu. Trząsł się. Nie z zimna. Bolał go kręgosłup. Bolało go również krocze, ktoś musiał go uderzyć i tam.

– Jaki to dzień tygodnia? – zapytał, kiedy wrzucono go do celi.

Był poniedziałek.

Zeznawał trzy dni, bez przerwy.

* * *

Nocą cele zaczynały żyć inaczej. Nocą każdy głos się niesie.

Stuk, stuk – stuk, stuk – stuk.

Kreska, kropka, kreska.

Jeszcze miesiąc temu Wiesia nie potrafiła wystukać morse'em żadnego wyrazu. Ale w poprzedniej celi, na Koszykowej, siedziała z kobietą, która ją tego alfabetu nauczyła.

Już wtedy zaczynały się mrozy. Podczas snu Wiesia podkulała nogi, naciągała palto na głowę, żeby ogrzać się oddechem. Miała trochę ponad metr sześćdziesiąt, a i tak nie mogła okryć się cała. Kobieta ostrzegała: będzie jeszcze gorzej, były zimy, że woda zamarzała w miskach po trzech godzinach, a z pary oddechów na ścianie osiadał lód grubości palca.

– Na pewno nie chcesz nikogo na wolności poprosić o ciepłe ubrania?

Wiesia nie ufała jej. W więzieniu nigdy nie wiadomo, kto jest kim. Dziwiło ją też, że obca kobieta chce pomóc w kontakcie za murami. Tak po prostu? O tym, że więźniarka była kapusiem, Wiesia dowie się dużo później.

Ale na razie o tym nie myśli, zimno okazuje się silniejsze niż nieufność.

Któregoś dnia poprosiła: ma koleżankę w akademiku.

Nazywają ją Kupa Śmiechu (to przez jej ulubione powiedzonko: „A to ci dopiero kupa śmiechu"). Może mogłaby przesłać jakiś sweter, rajstopy albo solidniejsze buty.

Kupę Śmiechu łatwo poznać, mówiła Wiesia do kapusia. Twarz ma rumianą, niebieskie oczy i włosy ciemnoblond. Nosi płaszcz zapinany na guziki z czarnym fokowym kołnierzykiem. I charakterystyczne białe wełniane rękawice z jednym palcem.

Morse'a kapuś zaczęła uczyć Wiesię chwilę później.

Chciała ją oswoić i podsłuchać, o czym rozmawia z innymi (to wiadomo z akt). Tylko że Wiesia nigdy alfabetu na Koszykowej nie użyła.

Za co siedzisz?

Jak się nazywasz?

Skąd jesteś?

Co robiłaś?

Takich pytań przed wyrokiem się nie zadaje. Mówi się rzeczy ogólne. Na przykład: „Zgarnęli mnie wieczorem". Albo: „Zgarnęli mnie, ale nie wiem za co".

Można też przestukać do sąsiedniej celi aktualne wiadomości.

Ale rozsądniej było milczeć aż do dnia procesu.

* * *

Doskonale zapamiętał tę chwilę. Jak gdyby wszystko ważne zdarzyło się tylko wtedy.

Była sobota, grudzień czterdziestego siódmego roku.

Ściana odezwała się przed północą. Cicho, cichuteńko. Ktoś pytał alfabetem Morse'a, krótko, rzeczowo. Kto tam siedzi? Z jakiej sprawy? Może wiesz, co na wolności?

Odpowiedział.

Z pewnym wysiłkiem, z błędami, bo z czasów harcerskich pamiętał tylko kilka liter:

– Jestem z NSZ-u, siedzę za sprawę Korbońskiego. Od miesiąca.

* * *

Wtedy jeszcze nie przypuszczali, że te kilkanaście centymetrów muru między celą czterdzieści dwa a celą czterdzieści trzy stanie się dla nich najważniejsze.

Wiesia robiła przerwy między znakami, a Jerzy szybko się uczył.

Po tygodniu kończyli w pół zdania, w pół słowa nawet.

Po dwóch oboje mieli spuchnięte, zaczerwienione knykcie. ©?

Fragment książki Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz-Oboładze „Krótka historia o długiej miłości", która ukaże się nakładem wydawnictwa Znak

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rewizję w akademiku przy ulicy Górnośląskiej, w pokoju dwudziestotrzyletniej Wiesławy Pajdak, studentki stomatologii, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, zakończyli o dziewiętnastej.

Zarekwirowano: maszynę do pisania Rheinmetall, blok rysunkowy, dwie fotografie, kopertę, osiem listów, pięć kart pocztowych, egzemplarz „Gazety Ludowej" z drugiego lipca czterdziestego siódmego roku oraz zużyty bilet kolejowy na pociąg pospieszny z Warszawy do Krakowa z miejscówką.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami