To, o czym chcę napisać, od lat budzi moją niechęć zupełnie niezależnie od tego, kto rządzi. Dotyczy to bardziej lewej niż prawej strony. W niemal każdej dyskusji czy debacie prędzej czy później zetkniemy się ze słowami „Polacy są..." i potem pada jakaś charakterystyka. Prawa strona traktuje Polaka jak istotę złożoną z samych cnót o nieskalanej przeszłości, a lewa jak zacofanego i agresywnego dzikusa. Wygląda to tak, jakbyśmy byli mieszkańcami rezerwatu otoczonego wielkim płotem. W rezerwacie tym żyje lud całkiem inny od sąsiednich, o określonym egzotycznym światopoglądzie niepodatnym na wpływy. Strona prawa uzna to za zaletę, strona lewa za ułomność.
Kiedy słucha się tego, jacy Polacy są, można odnieść wrażenie, że każdy pierwszy dom poza polską granicą zamieszkują ludzie albo mniej, albo bardziej wartościowi od Polaków. Wystarczy przejść przez most czy ulicę z obcą nazwą, a z pewnością napotkasz ludzi mniej homofobicznych albo mniej bohaterskich.
Ta stygmatyzacja wywołuje jak najgorsze skutki. Jesteśmy jakimś tworem na terenie Europy i albo mamy się wstydzić za swoją chorą tkankę, albo uznać się za jedyny zdrowy fragment. Często, za często, słychać: co to za straszny naród, albo: jaki on wyjątkowy. Jeśli poczucie wyjątkowości nie prowadzi do przyznawania sobie szczególnych praw, nie ma w tym nic złego – można po prostu lubić legendę swojego kraju. Każdy ma jakąś swoją legendę i każda ma swój klimat. Tak rzadko używamy tego czasownika: lubić, po prostu lubić swoją ojczyznę. Tymczasem z powodów oczywistych albo kochamy, albo nienawidzimy. Nasza dyskusja jest jak obraz Matejki – ktoś zawsze pod jakimiś drzwiami rozrywa koszulę. Zawsze wielkiej walce towarzyszy wielka zdrada, bo też nasz teren podlega oficjalnym i tajemnym wpływom granicznych mocarstw. Dlatego na naszą historię reagujemy tak newralgicznie.
A co ze zwykłym lubieniem? Pamiętam obchody rocznicy chrztu Polski. Zdarzenie niewątpliwie wielkie w naszej historii, bo połączone z nową cywilizacją. Jak odpowiadała na te obchody skrajna lewica? Mieszko I to gwałciciel i morderca. Wniosek – chrześcijaństwo to u zarania ciemna strona historii, więc tego też nienawidzimy.
Ja wiem, że to daleko idące skojarzenie, ale przypomina mi się sprawa Romana Polańskiego. Cały świat lewicowy stawał w jego obronie, dopóki nie zaczęło dominować #metoo. Wtedy te same osoby, które go broniły, uznały, że to pospolity gwałciciel.