Problem zaczyna się wtedy, gdy zderzamy się z ich natłokiem. Wtedy ocean niesie już tylko sensy fragmentaryczne, epizodyczne, przypominające stado ptaków, które w swojej masie jest tylko stadem, zacierając cechy indywidualnych jednostek. Jaka jest nasza reakcja? Najczęściej obronna. Chowamy się przed tym nadmiarem. Przytłacza nas, ciąży. Wyłączamy percepcję. Chowamy się do jaskini, przez której szczeliny – jak dawno to zauważyli filozofowie – można dostrzec tylko cienie. Cienie naszych poglądów, reakcji, a nawet samych myśli.
Inną formą obrony jest zamykanie się w bańkach. Wybieramy sobie z tej wielkiej ściany znaczeń tylko drobny fragment. Izolujemy się od reszty w zamkniętej rzeczywistości rodziny, sekty, grupy przyjaciół. Stajemy się grupą dyskusyjną na portalu społecznościowym. Trafia do nas tylko jej subiektywny przekaz, reszta przestaje być ważna.
I obraz na koniec. Znów – jak u początków cywilizacji – ważniejszy, wygrywający ze słowem. Tak o ostatnim filmie Patryka Vegi pisał kilka dni temu na łamach „Rzeczpospolitej" mój młody redakcyjny kolega Jan Maciejewski: „Geniusz Vegi polega na tym, że stał się jednym z pierwszych twórców filmowych epoki postpiśmiennej. Epoki, w której człowiek jest w stanie doświadczać już tylko cząstek rzeczywistości, ale wciąż przypisuje sobie prawo do budowania na nich ogólnych wniosków i własnej – suwerennej, a jakże – wizji świata. Jego umysł (...) stał się raczej facebookowym timeline'em, na którym sceny z życia przesuwają się non stop jedne za drugimi, a w mniej lub bardziej zgrabną całość łączą się tylko dzięki algorytmowi podsuwającemu nam te z nich, które potwierdzą nasze gusta i opinie".
Ale dla wielu i to za dużo. W iluż przypadkach wystarczy tylko Instagram ze swoim zachłyśnięciem ekshibicjonistycznym minimalizmem, gdzie „ja" to już tylko dopracowane selfie na niekoniecznie kontekstowym tle.