„Przebudowa społeczna" zawsze była nadrzędnym celem Jarosława Kaczyńskiego. Jej miało służyć budowanie partii, wchodzenie w kolejne gwałtowne konflikty, cały wielki spór, jaki obecny przywódca państwa wiódł z odrodzoną Polską niemal od chwili jej powstania. Polityczni przeciwnicy Kaczyńskiego (w tym swego czasu także niżej podpisany) skłonni byli upatrywać w tej jego „idée fixe" raczej czegoś na kształt politycznego chuligaństwa aniżeli jasnej i czytelnej ideologii, a takiej przecież wymaga demokratyczna polityka. Pewnie po części przynajmniej mieli rację. Diagnoza tego, co akurat wymaga w Polsce „przebudowy", w praktyce polityki Kaczyńskiego była płynna, a głoszone przezeń wartości podstawowe mocno ewoluowały. Dość porównać raczej „laickiego" i „centrowego" młodego twórcę PC z lat 90. ubiegłego wieku, gdy zaczynała się w Polsce ideologiczna wojna o kulturę, z dzisiejszym starym liderem PiS, z upodobaniem nawołującym na wiecach do krucjaty na rzecz obrony wiary religijnej i tradycyjnego obyczaju.
Polityczne wytrychy prezesa
Z tej perspektywy nie może więc dziwić, że dla zdefiniowania owego „złego porządku", który wymaga „przebudowy", Kaczyński posługiwał się zawsze niejasnymi wytrychami. Takimi choćby jak „postkomunizm", który zaczerpnął z książek Jadwigi Staniszkis (bardziej przypominających gatunek political fiction niźli analizę zjawisk realnej polityki) bądź też „układ", który – jak się zdaje – był już osobistą językową inwencją Kaczyńskiego.
Dzisiaj dawna idea „społecznej przebudowy" ubrana została, zgodnie z wymogami czasu, w propagandowy hashtag #dobrazmiana. Kaczyński zaakceptował ten uwspółcześniony model ideologicznego wytrycha, który skądinąd na poziomie masowej propagandy okazał się trafionym pomysłem. Konieczność dokończenia, ugruntowania, czy też – bardziej defensywnie – obrony zagrożonej „dobrej zmiany", była przed wyborami w ustach aktywistów PiS bodaj najczęstszym argumentem, mającym przekonać zarówno zwolenników partii, jak i jeszcze wahających się, o najwyższej wadze październikowych wyborów. Jasno prezentowano wyborcom następującą logikę: tak naprawdę to chcielibyśmy dać Polsce nowy ustrój, ale to nie jest możliwe z uwagi na warunki noweli konstytucyjnej (sam prezes PiS z pewnym żalem potwierdził w kampanii tę niemożliwość). Więc dajcie nam przynajmniej możność samodzielnego rządzenia, gdyż inaczej całe poprzednie cztery lata pójdą na marne. I tu następowała polityczna pointa owej logiki: tak, gwarantujemy, że następne cztery lata naszych samodzielnych rządów uczynią „dobrą zmianę" (czytaj: „przebudowę społeczną") faktem niemożliwym już do cofnięcia.
Jeśli wybory uznać (a czemu by nie?) za najpełniejszy wyraz „volonté générale" – to 13 października lud zdecydował spełnić żądanie PiS. Co prawda z bezwzględną, ale tylko niewielką przewagą w Sejmie i zaledwie względną w Senacie oraz pewnym prztyczkiem w nos, jaki zbuntowana Warszawa dała osobiście Kaczyńskiemu w rywalizacji z popularną, choć politycznie ciągle mało znaczącą, Małgorzatą Kidawą-Błońską.
Pierwsze starcie: Jaki – Gowin
Te „prztyczki" ze strony ludu, będące zresztą w pewnym stopniu wynikiem mechanizmu prawa wyborczego, nie mają jednak większego znaczenia dla bezspornej dominacji PiS przez następne cztery lata, w tym zwłaszcza dla osobistej hegemonii Jarosława Kaczyńskiego nad polską polityką. Oto dlaczego stary lider PiS, a wraz z nim jego partia i rządzona przezeń Polska, staje teraz wobec absolutnie centralnego pytania: na czym ma polegać stabilizacja, dokończenie czy w końcu utrwalenie „dobrej zmiany", które było istotą przedwyborczego żądania, a zarazem obietnicy PiS? Czy w obliczu niezbyt odległego w czasie i nieuchronnego odejścia z polityki Kaczyński ma na serio wolę ugruntowania w najbliższym czteroleciu jakichś nieodwracalnych przeobrażeń kraju? A jeśli tak, to jakich? Musi przecież zakładać, że następne czterolecie nie będzie mu już dane. A może najbliższe cztery lata będą raczej dla obozu rządowego czasem ześlizgiwania się w „zwyczajne rządzenie", bez poważniejszych aspiracji bądź ideologicznego wysokiego napięcia?