Z ziemi włoskiej do Polski powraca centrum decyzyjne naszego drugiego największego banku, Pekao S.A. Szablą odebraliśmy to, co nam swego czasu obca przemoc (kapitałowa) wzięła – choć niby sami się na to zgodziliśmy i sami podpisaliśmy odpowiednią umowę prywatyzacyjną.

Jedni wiwatują, wieszcząc rychłe powstanie z kolan i odbudowę finansowej suwerenności narodu, inni lamentują i złośliwie nazywają repolonizację renacjonalizacją. I to nie w sensie przejęcia kontroli nad bankiem przez naród, ale znacznie bardziej prozaicznie – przez rząd, czyli przez polityków.

Co może nas w całej tej wielomiliardowej transakcji cieszyć, a co martwić? Powody do zadowolenia bez wątpienia są. Po pierwsze, do kraju przenosi się centrum decyzyjne banku, który posiada jedną dziesiątą wszystkich aktywów polskiego sektora bankowego. Zmniejsza się więc ryzyko, że jego polityka inwestycyjna nie będzie dostosowana do potrzeb polskiej gospodarki, ale do sytuacji zagranicznej centrali – np. tego, że z powodu polityki ponadnarodowej grupy finansowej należący do niej polski bank zacznie bez dobrych powodów limitować kredyty dla polskich przedsiębiorstw. Po drugie, los naszego banku przestanie być związany z losem przeżywającego ogromne kłopoty włoskiego giganta (analitycy określający wiarygodność kredytową Pekao od dawna podkreślali, że obniża ją przynależność do grupy Unicredit). No i po trzecie, w kraju pozostać mogą wielkie zyski generowane przez bank.

Ale są i powody do niepokoju. Pierwszy jest oczywisty – nabywcą banku nie jest prywatny polski kapitał, ale dwie inne instytucje finansowe w pełni kontrolowane przez polski rząd. Niewątpliwie oznacza to znaczący wzrost udziału państwowej kontroli nad bankami i gospodarką, co na dłuższą metę zazwyczaj prowadzi do kłopotów. Po drugie, fuzje i przejęcia są wyjątkowo trudnymi operacjami, często kończącymi się stratami finansowymi, zamiast obiecywanych zysków. Warunkiem sukcesu jest niezwykle sprawne zarządzanie i wyjątkowa ostrożność przy podejmowaniu decyzji – o co raczej trudno, gdy na te decyzje przemożny wpływ mają politycy.

No ale oczywiście jest jeszcze jeden argument za całą operacją. Ku utrapieniu klientów mamy w Polsce dwa wielkie banki o niemal identycznej nazwie: PKO i Pekao. Jeśli oba znajdą się w rękach jednego państwowego właściciela, może kiedyś się połączą. A wtedy zniknie problem mylącego podobieństwa nazw. Ku uciesze klientów, którym się wreszcie dwa banki nie będą mieszać.