Trudno też będzie przekonująco uzasadnić, dlaczego na te wydarzenia, które zorganizowano, z kieszeni podatnika wydano aż 240 mln zł. To o 40 mln zł więcej niż na rządowy program „Posiłek w szkole i w domu 2019–2023".

Rzecznik Andrzeja Dudy mówi o ponad 3 tys. imprez pod patronatem prezydenta w całym kraju, ale chyba powszechne jest przekonanie, że zabrakło czegoś ekstra ponad coroczną „jazdę obowiązkową". I nie ma co liczyć, że w tydzień ktoś to wymyśli i zorganizuje. I jeszcze Marsz Niepodległości.

Gdy prezydent Duda zaprosił na niego wszystkich, okazało się, że sam w nim nie pójdzie. Tłumaczenia tego zaskakującego kroku były różne, od wiarygodnych do niepoważnych. Wydaje się, że zadecydowała niemożność zapewnienia głowie państwa bezpieczeństwa i odpowiedniego towarzystwa. Prezydent swym udziałem uwiarygodniłby wszystkich uczestników marszu, również tych jawnie wspierających neonazistów i inne radykalne ruchy.

Ale ja nie o polityce, bo mamy tu wątek prawny. Kazus corocznych Marszów Niepodległości dobrze pokazuje skutek uboczny działania prawa o zgromadzeniach cyklicznych i dziś trudno oprzeć się wrażeniu, że wroga konstytucji interpretacja prawa (termin ukuł prof. Jerzy Zajadło) obraca się przeciw interpretatorom. Uchwalono, że kto pierwszy złoży wniosek z trasą przemarszu, ten blokuje innych. Tak miano zablokować kontrmiesięcznice smoleńskie. Wkrótce zresztą się okazało, że luka w prawie umożliwia legalne kontrmanifestacje.

Z kolei uroczystości państwowe mają, owszem, pierwszeństwo, wojewoda może uchylić zgodę na zgromadzenie cykliczne. Gdy się już jednak uchwaliło ustawę i nie przemyślało wszystkich jej skutków, a zarazem nie zaklepało na czas terminu i trasy państwowej manifestacji, odwraca się kota ogonem. Marszu nikt już nie zabroni, a gdy zaczną się ekscesy i wybuchną race, będzie za późno i nikt nie zapanuje nad tłumem. Marsz przejdzie. 11 listopada znów usłyszymy wrzaski na ulicach i obejrzymy symbole nieprzynoszące dumy ojczyźnie. Atmosfery święta i wspólnoty w tym niewiele.