Posiłkuje się przy tym raportem, który ma udowodnić, że jest dobrze i będzie jeszcze lepiej. Powstał on na podstawie danych GUS pokazujących, że sprzedaż detaliczna rośnie. Owszem, ale trzeba dodać, że badana jest ona na podstawie danych od firm z co najmniej dziesięcioma pracownikami. Tymczasem w polskim handlu, wciąż mocno rozdrobnionym, ok. 40 proc. rynku należy wciąż do małych, tradycyjnych sklepów.

Nie trzeba było być geniuszem, żeby przewidzieć, że duże sieci łatwo nie odpuszczą i będą próbowały zakaz niedzielny odbić sobie w inne dni. Zorganizowały takie promocje, że w piątek czy sobotę robienie w nich zakupów przypomina lata PRL, gdy do sklepów przed świętami rzucano pomarańcze. Dlatego małe sklepy, które w niedzielę faktycznie klientów mają więcej, w inne dni z kolei mocno tracą i w efekcie ich problemy jeszcze się pogłębiają.

Próby uszczelnienia zakazu są z góry skazane na porażkę. Byłby skuteczny tylko wtedy, gdyby objął faktycznie wszystkich. Byłoby jasno i sprawiedliwie. Ale Solidarności wcale nie chodzi o pracowników czy rodziny, które w wolne od handlu niedziele będą spędzać czas razem, najlepiej grając w bierki albo śpiewając na głosy. Chodzi o uderzenie w Biedronkę i innych przedstawicieli grupy „złe sieci z Zachodu", którym wcześniej nie udało się dołożyć podatkiem obrotowym.

Najsmutniejsze jest to, że związkowcy zupełnie nie myślą o klientach, którzy nie robią zakupów w niedzielę z kaprysu, tylko z powodu realnego braku czasu w tygodniu. Generalnie Polacy pracują bowiem dużo i często też w weekendy. Związkowcy na firmowych etatach, nieusuwalni, mogą o tym nie wiedzieć.