Nocą z 6 na 7 stycznia 2009 r Gazprom zakręcił kurek na wejściu gazu na Ukrainę. Najsilniej uderzyło to w Bułgarię, która kupowała wtedy 100 proc. gazu od Rosji, a jedyna droga dostaw wiodła ukraińskimi magistralami. Bułgarzy zapasów nie mieli, przestały pracować szkoły, urzędy, cała gospodarka stanęła.

Słowacja ogłosiła stan wyjątkowy w gospodarce, bo i na ten rynek przestał w ogóle docierać rosyjski gaz. Podobnie było w Grecji, Węgrzech, Serbii, Chorwacji. Słowenia i Włochy dostawały 10 proc. zamówionego w Rosji gazu. Czechy i Rumuni - 25 proc., a Francja, Turcja i Polska - 30 procent rosyjskiego gazu.

Większość państw nie była na taką sytuację przygotowana. Zgromadzone w podziemnych zbiornikach zapasy szybko się wyczerpały. Kiedy po dwóch tygodniach rosyjski gaz znów popłynął na Ukrainę, wydawało się, że tamtej lekcji Europa nie zapomni i wyciągnie wnioski, tak by nigdy się nie powtórzyła. Nic bardziej mylnego.

Minęła dekada i w Brukseli starali się zwolennicy i przeciwnicy zmian w Dyrektywie Gazowej. Ich wprowadzenie skutecznie zablokowałoby rosnącą z roku na rok zależność Wspólnoty od rosyjskiego gazu. Kto stanął murem za Gazpromem? Nie tylko zakochani w Gazpromie Niemcy i Austriacy, ale też jego ofiary sprzed dziesięciu lat - Bułgaria, Węgry, Włochy, Czechy. A po wahaniach także Francja, której postawa była w całej batalii języczkiem u wagi.

Zastanawiam się, gdzie jest granica, której nie przekroczy w ustępstwach wobec Rosji niemiecka pazerność i hipokryzja, francuski i czeski koniunkturalizm, bułgarska amnezja. Kiedy kraje Unii przypomną sobie, o działaniach Rosjan z 2009 r. I kiedy zaczną myśleć o wspólnej strategii działań wobec Rosji. Na razie Kreml perfekcyjnie rozgrywa gazowe szachy. A w szachach Rosjanie są naprawdę dobrzy.