Chciano jednak – lekceważąc głosy licznych krytyków, także profesorów we własnym klubie – zrobić przyjemność ważnemu koalicjantowi, w efekcie sprawa przegrała w starciu z politycznym pragmatyzmem i... mleko się rozlało. Ale nie byłoby teraz dobrze wycierać je ścierką i wylewać do ścieków, trzeba to mleko wypić – odsiewając śmieci.
Usprawiedliwieniem dla reformy miało być dalekie miejsce polskich uczelni w światowych rankingach. Jednakże przejmowanie się tzw. listą szanghajską to nieporozumienie, bo porównuje ona uczelnie nieporównywalne, a martwienie się, że jesteśmy na niej daleko, to niepotrzebny prowincjonalny kompleks. Rzecz nie w miejscu na liście, ale w stworzeniu odpowiednich warunków, by uczeni mogli na swych uczelniach dobrze pracować. Jak w każdym przedsięwzięciu, po to, by osiągnąć sukces, trzeba zainwestować i postawić na właściwych ludzi – a nauka jest najważniejszym narodowym przedsięwzięciem. Rozumiano to po wyzwoleniu 100 lat temu, ale po wyjściu z komunizmu dyletanckie przywództwo potraktowało ją jak niepotrzebny budżetowy balast.