Nie ma więc nic nadzwyczajnego w tym, że PiS wymyśliło nową ustawę o ustroju miasta stołecznego Warszawy tak, by zwiększyć swoje szanse na zwycięstwo w stolicy. Kilka lat temu to samo zrobiła głośno oburzająca się obecnie PO. Wszak gdy wprowadzano okręgi jednomandatowe do Senatu, tak podzielono Warszawę, by PO mogła wprowadzić wszystkich czterech senatorów. W tym celu np. południowe dzielnice prawobrzeżnej Warszawy (gdzie wygrywało PiS) połączono z Ursynowem i Wilanowem.

Nie zmienia to jednak faktu, że zgłoszona przez PiS propozycja połączenia Warszawy z 32 sąsiednimi gminami jest kuriozalna. Gubi bowiem najważniejszy dla całej sprawy wątek sensu działania samorządu. O granicach samorządu powinno decydować to, jakie związki ze sobą mają jego przyszłe obszary. Sprowadzanie wszystkiego do wyborów samorządowych to stawianie wozu przed koniem. Tym bardziej że proponowany przez PiS system głosowania podwójną większością (będący konsekwencją absurdalnego podziału okręgów wyborczych) nie tylko będzie nieefektywny, wątpliwy prawnie, ale też może prowadzić do politycznego klinczu w Warszawie.

Propozycja nowego ustroju Warszawy to też świadectwo słabości PiS. Partia wie, że nie ma szans normalnie wygrać wyborów w Warszawie. Nie ma ani pomysłu, ani dobrego kandydata, który mógłby przekonać do siebie warszawiaków. Przewaga Hanny Gronkiewicz-Waltz nad Jackiem Sasinem w 2014 roku była tak duża, że może się okazać, iż przeprowadzona tak wielkim kosztem zmiana wcale nie doprowadzi do zwycięstwa PiS w stolicy.

Zamiast majstrować przy ordynacji wyborczej, PiS powinno się zastanowić, co się stało z tą partią, skoro w 2002 roku w Warszawie wybory mógł wygrać Lech Kaczyński, zdobywając 70 proc. głosów. I to nie uciekając się do żadnych sztuczek.