W Operze Narodowej doszło do trzeciego spotkania Mariusza Trelińskiego z „Królem Rogerem" Karola Szymanowskiego.
Jeśli reżyser wybiera znowu ten sam utwór, powinien mieć ważny powód. Tym bardziej że w ciągu kilkunastu lat, które minęły od czasu jego pierwszej inscenizacji, na świecie po „Króla Rogera" sięgnęło w tym czasie wielu wybitnych reżyserów – Brytyjczyk David Pountney, francuski Grek Yannis Kokkos, Duńczyk Kasper Holten, także Krzysztof Warlikowski. Każdy odkrywał w nim coś interesującego, każdy spektakl był inny.
Pierwszy „Król Roger" Mariusza Trelińskiego z 2000 r. w Operze Narodowej był kontrowersyjny, ale niezwykle nowatorski, inspirowany „Matriksem". Reżyser odrzucił kontekst historyczno-kulturowy ważny dla Szymanowskiego, skupił się na dramacie wewnętrznym tytułowego władcy przeżywającego kryzys wiary w wyznawane wartości.
Siedem lat później lat zrobił we Wrocławiu spektakl o władzy, agresji tłumu i buncie jednostki. Trzymająca w napięciu inscenizacja Mariusza Trelińskiego trafiła potem do Teatru Maryjskiego w Petersburgu i na festiwal do Edynburga. W 2018 r. w Operze Narodowej pod względem interpretacyjnym ten artysta nie ma nic nowego do dodania.
Kiepski soundtrack
Mariusz Treliński poszedł za to śladem najmniej zdolnych współczesnych reżyserów, którym wydaje się, że spektakl operowy musi okazać pogardę dla muzyki. Pozbawił więc „Króla Rogera" wspaniałych partii chóralnych, które docierają do widza – podobnie jak znaczna część śpiewu solistów – jedynie z głośników. Płaski, lekko zniekształcony dźwięk stał się katorgą dla uszu.