Słuchałem wszystkiego: muzyki, którą rozumiałem, i której nie rozumiałem. Kiedy miałem dziesięć lat, ojciec dał mi płytę Adama Makowicza, mówiąc, że to świetny pianista i dobrze by było, żebym go słuchał. Muzyki nie rozumiałem i dopiero po tygodniu zacząłem coś chwytać. Podobnie, wbrew sobie, słuchałem późnego Coltrane'a. W ogóle mi się nie podobał, ale czułem, że jego muzyka ma ukryty sens i moc. Pendereckiego też słuchałem wbrew sobie, tak jak zaawansowanej, abstrakcyjnej muzyki symfonicznej. Bo byłem pewien, że ma sens.
Grał pan z największymi – Patem Methenym, Davidem Gilmourem. Jak doszło do spotkania z Tią Fuller?
Zobaczyłem ją podczas Festiwalu Jazz Nad Odrą. Okazało się, że ją też interesuje projekt symfoniczny w Europie, bo w Ameryce kojarzy się z komercją, a u nas – z ambitną sztuką. Sztuka i biznes są czasami nie do pogodzenia, również dlatego, że nie wiadomo, dlaczego 60 osób siedzi na estradzie, wykonuje niezrozumiałe, abstrakcyjne kompozycje jak muzyka Pendereckiego i wszyscy mają poczucie, że to ma sens. I to jest wspaniałe w naszej kulturze, w przeciwieństwie do policzalnego show-biznesu. Pewnych rzeczy nie da się wytłumaczyć, a mają wielkie znaczenie! To jest coś, co odróżnia nas od zwierząt: poszukiwanie w strefach abstrakcji. Tylko wejście na poziom abstrakcyjny gwarantuje nam rozwój i nowe diagnozy świata. To dlatego społeczeństwo utrzymuje artystów. Ci, traktując abstrakcję serio, pomagają ludziom wyjaśniać zagadkę ludzkości.
Skomponował pan muzykę do filmu o Mietku Koszu. Znał pan wcześniej jego historię?
Znałem i historię, i muzykę, chociaż nie nagrał wiele, a po kilku latach zniknął. Był jak kometa. Pozostawił muzykę fascynującą, ale i odstręczającą, ponieważ miała spory ładunek rozpaczy, dlatego nie bardzo było wiadomo, co z nią zrobić. Ale kiedy Maciej Pieprzyca zaproponował mi współpracę przy filmie, zdecydowałem, że muszę to zrobić. Kosz był jedną z tych osobowości, której udało się wytwarzać muzykę jazzową, chociaż wokół niego nie było wzorców, nagrań, nut. Dla niego, po tym jak stracił wzrok i kontakt ze światem zewnętrznym, jazz stał się walką o życie. Paradoksalnie kalectwo, które go dotknęło, bardzo mu pomogło. Jazzu szukał w wewnętrznym świecie. Zgodnie z tym, co mówił Witold Lutosławski, że muzykę trzeba najpierw sobie wyobrazić: że gdy chce się coś osiągnąć w świecie, trzeba się skierować do własnego wnętrza. Inaczej jesteśmy konsumentami, których na końcu też ktoś skonsumuje.