Na oficjalnej stronie AC/DC logo zespołu przedstawione jest na tle gigantycznej membrany głośnikowej. W tytułowej piosence nowej płyty „Rock or Bust" Johnson śpiewa: „Jesteśmy gitarowym zespołem/Gramy na całym świecie/Dziś wieczorem zagramy głośno (...) Wierzymy w rocka/To czad lub zniszczenie".
Setki stojących wokół sceny kolumn oraz zestaw nasłuchowy montowany wprost do uszu doprowadził muzyka w 68. roku życia na skraj głuchoty. Grupę zresztą prześladuje fatum. Brat lidera Angusa Younga – Malcolm, gitarzysta rytmiczny, czyli fundament brzmienia, padł ofiarą demencji. Nowej płyty już nie nagrywał. Częściowo brał udział w sesji perkusista Phil Rudd, który został aresztowany w związku z podejrzeniem o zlecenie podwójnego morderstwa i posiadanie narkotyków. Angus wyrzucił go z zespołu.
Wydawało się, że Johnson jest od 1980 r. mężem opatrznościowym zespołu, co gwarantował jego spokojny tryb życia. Pomógł powstać grupie jak Feniksowi z popiołów, gdy w wyniku hulaszczego trybu życia zmarł pierwszy wokalista Bon Scott. I to właśnie z Johnsonem grupa nagrała swoją najsłynniejszą płytę „Back in Black" sprzedaną w 50 mln egz. Lepszy wynik uzyskał tylko „Thriller" Michaela Jacksona.
Między fanami trwają spory o to, który wokalista jest lepszy. Johnson takich dyskusji unika. Pisząc piosenki na „Back in Black", nieustannie myślał o swoim poprzedniku, a nawet czuł jego obecność. – Scott był przezabawnym gościem i świetnie się bawiliśmy – wspominał i stał się godnym jego następcą. Stworzył niepowtarzalny wizerunek skromnego, ale mocnego rockersa z najmocniejszą chrypką świata. – Nie mieszamy się ani do religii, ani do polityki, to największa taniocha, jaką można sobie wyobrazić – deklarował i za to go lubiano.
Do sławy też ma dystans. – Ostatnio zadzwonił do nas ktoś z Brit Awards – mówił. – Odpowiedziałem, że mamy ich w nosie. Nie ma nic bardziej idiotycznego jak gale.