Ubrany na czarno Jack White wszedł na scenę Torwaru po artyleryrskim przygotowaniu perkusistki Carli Azar, znanej z zespołu Autolux i wspólnego grania z Joshem Klinghofferem (obecnie Red Hot Chilli Peppers). Azar, którą bez żadnej przesady można nazwać „Johnem Bonhamem w spódnicy”, zagrała na wszystkich solowych albumach Jacka i decydowanie przewyższa Meg, współtworzącą z nim niegdyś White Stripes.
Mało brakowało a przyćmiłaby swoim blaskiem Jacka. Grając „z ataku” unosiła grube, drewniane pałki ponad głowę, a zawieszając je w powietrzu - kierowała w stronę lidera niczym różdżkę, by po przerwie napędzać od nowa rytm kolejnych kompozycji, w czym pomagał jej basista Dominic Davis.
Ponieważ, wchodząc na widownię koncertów White’a trzeba schować telefony w specjalny, zamykany futerał, żeby nie rozpraszały fanów i nie służyły do rejestracji nagrań oraz robienia zdjęć – muszę dodać, że ognista brunetka Carla wyglądała jak wamp-demon z niemych filmów. Szczególne wrażenie robiły jej podziurawione z premedytacją fioletowe rajstopy. To chyba rockowa czarownica?!
White zaczął bezpardonowo, a w pierwszej części koncertu, która trwała 75 minut, właściwie nie było miejsca na oddech. Grał przeważnie bez przerw pomiędzy utworami. Przypominał wulkan, wyrzucający z siebie kolejne piosenki. Torwarem wstrząsały potężne eksplozje hard rocka, pomieszanego z bluesem, country i boogie. To nie było zwykłe retro. Jack niczym Frank Zappa, klasyczne już style przewrotnie dekonstruuje, rozkłada na czynniki pierwsze i klei na nowo niczym didżej w niezwykle nowoczesną muzykę. Zaskakującą, opartą na zmiennych rytmach - nie wolną od klimatu pastiszu, stylizacji, gdy bawił się nastrojem thrillera.
Jak zwykle wyjątkowe były jego solówki: wolne od barokowej przesady, punkowe, proste, krótkie, a uderzające jak rażenie prądem. Bo White nie wdzięczy się fanom, jak to bywało w czasach Led Zeppelin czy Deep Purple, choć przecież czerpie z tych zespołów, a chwilami poruszał się wręcz na muzycznych obrzeżach „Lazy” czy „Daze And Confused”.