Kiedy pytam przechodniów na ulicy o pana, to najczęściej słyszę odpowiedzi: „To ten pisarz od komedii kryminalnych”. Frapuje mnie to, do której części z nazwy gatunku literackiego, jest panu bliżej?

Na początku zdecydowanie więcej było w moich książkach gagów i humoru. Teraz, mam nadzieję, udaje mi się to coraz lepiej wypośrodkowywać; tak, aby była to satysfakcjonująca lektura i dla tych, którzy lubią się uśmiechnąć podczas czytania, i dla tych, którzy lubią się bawić w Sherlocka Holmesa i ważna jest dla nich dobrze skonstruowana intryga kryminalna.

Co sprawiło, że zdecydował się pan na taki styl pisarstwa?

Wychowałem się na powieściach Joanny Chmielewskiej. Po jej śmierci złapałem się na tym, że brakuje mi - jako czytelnikowi - takich właśnie lekkich kryminałów. Chciałem więc tę lukę zapełnić. Ostatnimi laty komedie kryminalne pisała ledwie garstka autorów na czele z Olgą Rudnicką. O tym, jak bardzo podupadł ten gatunek, niechaj świadczy fakt, że kiedy szukałem wydawcy swojej pierwszej powieści, to od jednego z bossów naszego rynku książkowego usłyszałem: "Komedia kryminalna? To pan napisał książkę czy scenariusz filmowy?!", a mówili: "Teraz na fali są kryminały skandynawskie. O, a może chciałby pan napisać taki pod jakimś pseudonimem? Na przykład Morten Hakkan? Dobrze zapłacimy!", poza tym wszyscy z powątpiewaniem pytali: "A kto to kupi?!". A tymczasem łączna sprzedaż moich książek przekroczyła już dawno magiczną liczbę stu tysięcy egzemplarzy…

„Kury domowe w przypadku rozwodu powinno się zarzynać” – cytując fragment z „Jak Cię zabić, kochanie?”, można mówić, iż lubuje się pan w dotykaniu kontrowersyjnych tematów w swoich kryminałach?

To akurat nie jest specjalnie kontrowersyjne. Myślę, że każdy porzucony przez kogoś domator, niezależnie czy jest "kurą domową" czy "kogutem domowym", przeżywa swego rodzaju koszmar. Z jednej strony samotność to stan, który mało kto lubi i jest w stanie okiełznać, a z drugiej widmo randek dla kogoś takiego, kto jeszcze w dodatku jest nieśmiały, to prawdziwy horror. Wiem, co mówię. Z autopsji!

Wątki kryminalne na różnego typu wydarzeniach kulturowych, są motywem przewodnim w pańskich lekturach. Od początku planował pan stworzenie takiego znaku rozpoznawczego?

Wcale nie jest tego aż tak dużo! Raz zamordowałem kogoś na uroczystej gali, a teraz na pokazie mody. Cała reszta moich zabójstw jest nieco bardziej kameralna. Lubię motyw "zamkniętego pokoju" czyli takiej sytuacji, kiedy możliwość popełnienia zbrodni ma ktoś z bardzo ograniczonego kręgu podejrzanych. Ten motyw zawsze mnie fascynował w kryminałach i faktycznie częściej sięgam po niego niż po inne.

„Śmierć w blasku fleszy” jest pana jubileuszowym utworem. Jak zmieniło się pana podejście do pisania na przestrzeni wydania dziesięciu dzieł?

Z każdą nową książką, do pisania której zasiadam, mam coraz większe poczucie odpowiedzialności. Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i moi czytelnicy też oczekują ode mnie coraz więcej. Pierwsze książki pisałem na luzie, a teraz już wiem, że nie ma takiego błędu, który ujdzie mi na sucho. Zawsze ktoś go wyłapie. Dlatego podchodzę do pisania i czytelników z coraz większym respektem. Co nie zmienia faktu, że lubię się dobrze bawić, siedząc nad klawiaturą, i wiem, że jeśli przy czymś, co piszę, sam się uśmiechnę, to jest większa nadzieja, że potem cieszyć się z tego będą też i czytelnicy.

Czym zaskoczą się czytelnicy, sięgając po najnowszą pana książkę?

- Myślę, że "Śmierć w blasku fleszy" zaskoczy ich przede wszystkim mniejszą ilością gagów, za to większą humoru słownego. Mam nadzieję, że pokochają postać pani Stefanii, prostej kobiety z małego miasteczka, która okazuje się lepszym detektywem niż policyjni śledczy, i że docenią opisy słabostek i przywar naszego rodzimego środowiska modowego.

Jeśli nie musisz mówić taksówkarzowi, dokąd ma cię zawieść, a on i tak jedzie tam, gdzie trzeba, to znaczy, że jesteś gwiazdą.” – gdy wsiada pan do taksówki lub ubera, pojawiają się pytania o drogę?

Zawsze! Na moje szczęście nie jestem prawie w ogóle rozpoznawalny! Moją twarz zna chyba tylko obsługa mojej osiedlowej księgarni, w której z uporem maniaka przekładam swoje książki na bardziej widoczne miejsce! (śmiech)

„Ukochany z piekła rodem”, „Śmierć w blasku fleszy, a może jakieś inne dzieło ma największe znaczenie dla pana?

Za najważniejsze uważam trzy książki. "Ukochanego z piekła rodem", bo był debiutem. "Jak Cię zabić, kochanie?", bo to książka, która przyniosła mi popularność i jest moim, jak na razie, największym bestsellerem. I, oczywiście, "Śmierć w blasku fleszy", bo jest najnowsza i zbiera najlepsze jak dotąd recenzje ze wszystkich, które wyszły spod mojego pióra.

„Takt, zdolność wyczucia sytuacji, umiejętność przebaczania przychodzi z wiekiem. Czasem uczymy się tego przez całe życie.” – umiejętności pisania książek również można uczyć się przez całe życie?

Powinno się! Moment, kiedy jakikolwiek artysta powie sobie: "Jestem genialny!", jest początkiem jego końca. Samozachwyt jest destrukcyjny.

Co sprawiło, iż chwycił pan za laptopa i wszedł do gabinetu z napisem na drzwiach: „literatura polska” i usiadł pan przy wolnym biurku w dziale: „powieści kryminalne”?

Kryzys wieku średniego. Podobno facet w pewnym wieku ma do wyboru: kupić sobie ferrari, poderwać kogoś młodszego albo coś zmienić w swoim życiu. Na ferrari nie było mnie stać, nikt młodszy i przy zdrowych zmysłach na mnie nie poleci, więc została mi tylko zmiana. Usiadłem więc za biurkiem, włączyłem komputer i… zacząłem ją wprowadzać w życie!