Bogusław Chrabota: Życie między krakowskim brukiem a nowohuckim asfaltem

Może gitara była kluczem do interpretacji poplątanych ścieżek naszej duchowości? Z pewnością, choć niewątpliwie długo po tym jak się urodziliśmy i dorastaliśmy w urojonym, komunistycznym raju, jakim był betonowy ul Nowej Huty.

Aktualizacja: 25.12.2018 06:19 Publikacja: 23.12.2018 23:01

Nowa Huta, 20 lipca 1973 r. III Zlot Młodych Przodowników Pracy, Nauki i Wyszkolenia Bojowego, manif

Nowa Huta, 20 lipca 1973 r. III Zlot Młodych Przodowników Pracy, Nauki i Wyszkolenia Bojowego, manifestacja przed pomnikiem Włodzimierza Lenina

Foto: AFP

Ten świat powoli zanika. Płowieje, jak słynny fresk na krakowskim Dworcu Głównym, który przedstawiał wizję socrealistycznego raju. Pamiętam, że nieraz stałem przed nim z zadartą głową i próbowałem porównać rysunki z rzeczywistością. Jakże było to trudne. Jakże zawsze jest to trudne, kiedy podejmuję próbę rekonstrukcji świata, w którym tak nieudolnie usiłowaliśmy z Tomkiem grać nasze szekspirowskie role.

Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty

A więc najpierw podkrakowska Nowa Huta, z której jak z falującej w pełnym słońcu zieleni morza Sargassowego socjalizmu wyłaniały się szczyty zatopionej Atlantydy. Były nimi pokraczne bloki z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zamieszkiwali je potomkowie dawnych junaków i junaczek, przodowników pracy i przodowniczek, murarzy, traktorzystek i walcowników, konstruktorów pieców martenowskich i zwykłych kierowców. Całe to towarzystwo realizowało wiekopomny sen o Polsce godnej i zindustrializowanej, połączonej solidnym węzłem ze Związkiem Radzieckim i innymi bratnimi narodami. Wszystko po pas w grząskim błocie, w dziurawych gumowcach. Pełne zapału, ale i pijane, śpiące w śmierdzących pluskwą hotelach robotniczych i na zawszonych materacach. Tym, co naprawdę rządziło w tych przybytkach socjalizmu, były wódka, seks i przemoc. To w nocy, zaś w dzień całe to spędzone z najodleglejszych zakamarków Polski towarzystwo ścigało się we współzawodnictwie pracy, kładąc cegłę na cegle, a między nimi solidną warstwę zaprawy. I byli jeszcze oni, ukryci za chwalebnymi hasłami na czerwonych transparentach ludzie w ciemnych prochowcach, zbrojne ramię komunistycznej władzy, czyli UB.

Cały bezsens i porutę tamtych czasów opisał w demaskatorskim „Poemacie dla dorosłych" jeden z wieszczów socrealizmu Adam Ważyk. „Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty, bo po drodze będziesz otruty, niech ustrzeże cię plakat wężowy i w żołądku dorsz narodowy". Słyszę echo tych jego strof po dziś dzień. Był rok 1955, a poemat Ważyka zadziałał jak bomba atomowa. Zmiótł z powierzchni ziemi licznych redaktorów i sekretarzy, zwrócił uwagę, że za propagandową fasadą znaną z „Kroniki filmowej" jest inny, skoszarowany i dość niemoralny wszechświat.

Trzeba było się za niego zabrać, uczłowieczyć, ucywilizować, uczesać. Zaczęto więc modyfikować te chowające się w gęstej mgle przemysłowych wyziewów katakumby, ich mieszkańców przeprowadzać do świeżo postawionych bloków, które choć rozrzucone między połaciami gliniastych klepisk, po których zimą tańczyła zadymka, a w lecie wiry lepkiego kurzu, dawały pożenionym już parom junaków przynajmniej elementarne poczucie nowoczesności. Mieszkania, choć niewielkie, były wyposażone w bieżącą wodę, łazienki i kuchenne nisze. W wannach dawało się hodować świnkę, a na balkonie kury. Budowniczy Nowej Huty poczuli się wreszcie jak ludzie.

Rajski ogród pod kombinatem

Były i inne symptomy łaski pańskiej, jaka zstępowała za sprawą oświeconej już nieco władzy na tę krainę w cieniu buchających czarnym dymem kominów. W roku śmierci Stalina otwarto pierwszy, mieszczący się w monstrualnym socrealistycznym budynku kino-teatr „Świt". Cztery lata później jego klocowatego brata bliźniaka o nazwie „Światowid". A szczytem tego bujnego w swojej postępowości świata, jego symbolicznym parnasem stał się otwarty w grudniu roku 1955, a więc niespełna cztery miesiące po publikacji poematu Ważyka „Teatr Ludowy". Ponury gmach, który zdaniem fachowców od dramatu spełniał w rzadkich momentach przeszłości swoją kulturotwórczą rolę, ale mnie i Tomkowi kojarzył się głównie z nudnymi spędami czwarto- i piątoklasistów, których dręczono socrealistycznymi ramotami w stylu „Naszej patetycznej" niejakiego Jana Bijaty w reżyserii samego dyrektora, Ryszarda Filipskiego.

Był rok 1976. Pierwsze pokolenie nowohuckich junaków odbijało właśnie kapsle z butelek tanich owocowych win, świętując pięćdziesiątkę. „Na kombinat" jeździli tramwajami już bez takiego zapału jak niegdyś. Ich porysowane wódką i papierosami szare twarze były jak maski z antycznych teatrów. Wyrażały najczęściej jedno tylko i mocno zapiekłe uczucie rozczarowania. Ich dzieci miały już własne dzieci, które rozbijały się po chodnikach na trójkołowych rowerkach i obsikiwały trawniki wokół bloków.

Tak, tak, pojawiła się w końcu zieleń. Grunt wszak, na którym zbudowano ten socjalistyczny cyrk, był bardzo żyzny. Nadwiślańskie mady, na których galicyjscy kmiecie od stuleci paśli krowy i hodowali pszenicę. Przegnano ich batem i naręczami banknotów. Zburzono ich domy, ale zostawiono sady, więc Huta, którą pamiętam, tonęła wiosną w gęstych jak cukrzana wata kokonach kwitnących wiśni i czereśni, grusz i jabłoni. A między nimi dorosłe, ociężałe od naręczy kwiatów kasztanowce, pachnące słodko lipy, dorodne jawory i jesiony. Tak, ów posępny zimą świat stawał się wiosną istnym rajskim ogrodem, po którym jak bon sauvages biegały półnagie robotnicze dzieci. Rżnęły w piłę albo rzucały kamieniami w okna sąsiadów, produkując przy okazji całe mnóstwo barwnego i wesołego zamieszania. Taka była Huta wiosną, a zwłaszcza latem. My jednak z Tomkiem siedzieliśmy w jego mikroskopijnym pokoiku na wytartym tapczanie, albo w piwnicy. Paliliśmy papierosy i marzyliśmy o karierze gwiazd rocka.

Gdzie w Krakowie rozpalić ognisko?

Oto więc pod naszymi stopami Huta. A gdzieś daleko, po przeciwnej stronie świata, a dokładnie na drugim końcu linii tramwajowej, po której kolebały się wozy z tabliczkami „1", „5" i „15", za kłębami chmur o przemysłowym rodowodzie majaczył odległy i egzotyczny Kraków.

Było to miasto z gruntu – w tamtych czasach – nam obce. Zasadniczo niedostępne ze względu na przepaść kulturową i wygórowane ceny biletów tramwajowych. Jednak incydentalna obecność prowadziła nas do wniosków, że zamieszkiwali je w zdecydowanej większości starzy i mrukliwi ludzie, wiecznie niezadowoleni i dziwnie ubrani. Bystrzejsi z nas zauważali również, że w tymże Krakowie ktoś nastawiał strasznie dużo kościołów. Były właściwie na każdym kroku. Miały monstrualnie podrapane i obsikane przez psy ściany, zatęchłe wnętrza i strasznie wyślizgane ławki. W naszej Hucie msze odbywały się na otwartym powietrzu. Czy to zima, czy lato, pod tym samym, wiecznie zadymionym niebem ludzie stali ramię w ramię, stłoczeni gęsto, tworzyli jeden żywy organizm. Kościoły dopiero budowano. A w Krakowie? Gdziekolwiek się ruszysz kościół, i to zwykle pusty.

Rzeka, znaczy Wisła, była w Krakowie, pod Wawelem szersza niż w Hucie. No i sam zamek, olbrzymia, upiorna konstrukcja, która zwykle była zamknięta dla nowohuckich dzieciaków. Owszem, zdarzały się szkolne wycieczki, jakieś wyprawy do podziemi czy komnat, ale nauczyciele robili wszystko, by nam przeszkodzić w prawdziwym poznawaniu ruiny, a więc gonieniu po murach, włażeniu do smoczej jamy czy ściganiu się po zamkowym dziedzińcu. Uroki tego zabytku i jego wstydliwe tajemnice mieliśmy poznać dopiero później.

No i samo miasto pod Wawelem. Szczelnie zabudowane, gęste, z zatłoczonymi kwartałami kamienic, bez skrawków zieleni, zaśmiecone, zadymione i z wszechobecną kostką brukową. Ta ostatnia kompletnie dyskwalifikowała Kraków w oczach moich i Tomka. Bo jak – proszę mi wytłumaczyć – organizować „wyścigi pokoju" z użyciem guzików na kostce brukowej? Śmiechu warte. Do precyzyjnego wyrysowania kredą tras, a zwłaszcza udanego przeprowadzenia zawodów, potrzebny był idealnie gładki asfalt. Guzików szukało się możliwie dużych, ale przede wszystkim śliskich, choć nie za śliskich, bo takie zbyt łatwo wypadały z trasy. Wielkość zaś rozstrzygała o przewadze nad przeciwnikiem; nawet lekko uderzony duży guzik wypychał z trasy ten mniejszy, w drugą stronę nie było to raczej możliwe. Pamiętam, że wyścigi zabierały nam całe popołudnia. Klęczeliśmy na tym nowohuckim asfalcie godzinami, odgniataliśmy kolana, ale każdy z nas mógł choć przez chwilę poczuć się Szurkowskim czy Szozdą. Naszym rówieśnikom w odległym Krakowie – przynajmniej tak nam się wydawało – nie było to dane. No i nie mogli palić ognisk. Bo niby gdzie na starym mieście? Właśnie tak, ogień był zarazem największym tabu i największą pokusą mojej młodości.

Wulkan pod blokiem

W kuchni rodzice chowali przede mną zapałki, ale kioski były ich pełne. I nikt nie zakazywał sprzedawać ich dzieciom. Przychodziło się więc do kiosku z dwoma dwudziestogroszówkami w dłoni, z niewinną minką prosiło kioskarkę o paczkę zapałek, a potem hulaj dusza. Płoną łąki, płoną lasy – zaprószane przez takich gówniarzy jak ja.

Najprostszym wynalazkiem był wulkan. Jak robiliśmy wulkany? Budowało się z kilku kamieni piramidkę, wypychało sianem oraz gałęziami i podpalało od dołu. Wulkany dymiły, a niekiedy błyskały językami żywego ognia. Wygrywał ten, czyj wulkan był największy i dymił najmocniej. Wulkany były jednak niczym przy petardach. Najprostsze robiło się z cukru pudru i saletry potasowej. Napychało się tym specyfikiem zakrętkę od wódki, blokowało tekturą, a potem, po wywierceniu kluczem dziury w blaszanej części pocisku, wsadzało do środka zapaloną zapałkę. Petarda leciała jak odrzutowiec nawet sto metrów, zostawiając za sobą smugę dymu.

Raz przydarzyła mi się nawet drobna katastrofa, kiedy petarda wpadła sąsiadom do mieszkania, podpalając firankę i powodując lekki pożar. Uciekałem wtedy przed siebie tak szybko i tak daleko, że udało mi się w krótkim czasie dotrzeć do odległej Patagonii. Przesiedziałem w niej, nie wychylając nosa całą zimę, aż do kolejnej wiosny, kiedy inny koleś przytargał z technikum chemicznego mieszankę nadmanganianu potasu i opiłków żelaza. Ta z kolei mieszanka lubiła buchać jasnym płomieniem. Światło było tak jasne, że mieszkańcy Krakowa plotkowali o zorzy polarnej nad Nową Hutą. Była to osobliwie nasza zasługa. Tomka, moja i niejakiego Stasia.

Zabawne, że po kilku latach cała nasza trójka zagustowała w rock'n'rollu, do którego grania potrzebne niewątpliwie są palce. A wtedy, w naszej epoce kamiennej, robiliśmy wszystko, by je stracić. Cóż, swoje mam w komplecie do dziś. (...)

Ucieczka w kalesonach

Gitarę elektryczną Carioka zamordował osobiście generał Wojciech Jaruzelski (już za samo to należy mu się degradacja), wypowiadając nam z Tomkiem wojnę w grudniu 1981 roku. W słoneczny poranek 13 grudnia naprawdę nie było teleranka, za to od rana po Hucie jeździły policyjne furgonetki i zabierały różnych panów na komendę. Jeden z nich wyskoczył z balkonu prosto w śnieg w samych kalesonach i przepadł gdzieś „na ogródkach działkowych". Po latach dowiedziałem się, że był to osobiście Mieczysław Gil, bliski współpracownik Wałęsy. Inny, kiedy po niego przyszli, siedział akurat w samochodzie marki Syrena i próbował odpalić silnik. Miał z tym problem, więc poprosił o pomoc panów w mundurach. Ci grzecznie, nie mając pojęcia, z kim mają do czynienia, popchnęli blaszane pudło i pomogli mu uciec.

A w ogóle było podejrzanie cicho. Z kuzynką A. wybrałem się jeszcze przed południem na kampus (słowo relatywnie nowe) nieodległej Akademii Wychowania Fizycznego. Z balkonów w akademikach powiewały potargane jak podarte szmaty jakieś flagi czy transparenty, cała uczelnia była oblepiona plakatami, po korytarzach walały się ulotki. Chodzili między nimi, choć z rzadka, przypadkowi studenci. Jakże inni od tych nabyczonych żaków „wyższej szkoły wuefu", na których klatach pękały jeszcze niedawno opięte podkoszulki, a muskuły na ramionach żyły swoim własnym, ekscentrycznym życiem. Tego dnia byli przygarbieni, zszarzali, o zapadniętych oczach.

– Zajęcia odwołane, wszystkie! – ze zdziwieniem relacjonowała A., przewracając błękitnymi oczkami, które oddawały jeśli nie doskonałą niewiarę w fakty dookoła, to przynajmniej ich niezrozumienie. Skłamałbym, gdybym napisał, że rozumiałem to wszystko lepiej.

Wojna? Jaka wojna? Jaki stan wojenny? Dla pokolenia wychowanego na „Czterech pancernych" i Klossie wojna nieodmiennie kojarzyła się z bombardowaniami, strzelaniem z czołgu, płonącymi miastami, a przede wszystkim z facetami w czapkach z trupią główką, którzy terroryzowali cywilną ludność. A nasz przywódca, dukający coś niemrawo przed kamerą generał Jaruzelski, choć w śmiesznych okularach (dopiero po latach zrozumiałem, że tak jego operetkowa powierzchowność była autoparodią), żadnej czapki na głowie nie miał. Cóż to więc za wojna i z kim?

Wojsko wystawiło na rogi ulic patrole i tzw. koksowniki, czyli żelazne kosze wypełnione żarem, przy których można było ogrzać dłonie. Miało na sobie polowe mundury i przewieszoną broń, czyli było gotowe nas bronić. Ale cóż to za obrona, kiedy aktywność patrolujących ulice żołnierzy ograniczała się do namolnego kontrolowania łażących po okolicy cywilów.

Cisza po rewolucji

Osobiście nie wyglądałem chyba na ekstremę, ale potrafili skontrolować mnie wraz ze szkolnym plecakiem w ciągu pięciu minut dwukrotnie. Jeden patrol przydybał mnie i prześwietlił na nice po jednej stronie ulicy, drugi po tym, jak mi się udało przejść po pasach, po drugiej. Ani jedni, ani drudzy nie znaleźli oczywiście niczego, ale ubaw mieli, jak się kiedyś mawiało: „po pachy".

Pojechałem jeszcze tego dnia na krakowski rynek, żeby sprawdzić, czy tam też wprowadzono stan wojenny, czy tylko w Hucie. Byli i tam. Kręcili się po rynku między ogłupiałymi gołębiami i legitymowali, kogo się tylko dało. Znów miałem sposobność być skontrolowanym na Plantach, w połowie Floriańskiej, przy wejściu na rynek i pod kościołem św. Wojciecha. Moja jeszcze dzień wcześniej dziewiczo czysta legitymacja szkolna pod wieczór trzynastego grudnia była upaćkana wyraźnymi śladami poślinionych paluchów i koksu.

Znów to poczucie dojmującej ciszy. Puste podwórko Pałacu pod Baranami, martwe wnętrze tłocznych zwykle Jaszczurów. Wszędzie ślady jakiejś przerwanej rewolucji, ale zarazem beznadziejna cisza i pustka. Kiedy wieczorem chwyciliśmy z Tomkiem gitary, nie mieliśmy pojęcia, co zagrać. Wczoraj jeszcze perlące się oryginalnością utwory pachniały w tym dniu początku stanu wojennego jak stos nieświeżych kartofli. Czuliśmy się jakby spuszczono z nas powietrze. W głowie pojawiała się jakaś nienazwana jeszcze słowami potrzeba protestu, ale iskierki tej inspiracji dopiero się tliły, rozbłysnąć pełnym światłem miały dopiero później.

Martwy spokój tego wyjątkowego dnia dopiero wieczorem zamienił się w pęczniejącego robaka grozy. Sąsiedzi opowiadali o kolumnie czołgów sunącej na kombinat i o przygotowujących się do obrony robotnikach.

– Będą strzelać – krzyczeli starsi.

– Już strzelali – gardłowali młodsi. Rządowy komunikat mówił o godzinie policyjnej, po której nie wolno opuszczać miejsca zamieszkania i o zamkniętych granicach.

– Uciekamy? – pytałem Tomka.

– A gdzie? – odpowiedział pytaniem.

– Może by pójść na kombinat?

– Do tych pijaków, kolegów ojca?

Ma rację, pomyślałem z obrzydzeniem o pijaczkach z baru Marten, którzy teraz będą walczyć z uzbrojonym po zęby wojskiem.

– To nie nasza wojna – spuentował Tomek.

Jakże bardzo się mylił.

Nic tu się nie klei

Oto więc mamy w Hucie wojnę. W cieniu dymiących kominów dzieją się rzeczy epokowe. Obudzony jak Ilia Muromiec z historycznej drzemki proletariat wchodzi na wyższy szczebel rozwoju świadomości klasowej i powoli zaczyna rozumieć, że nie musi być całkiem tak, jak tłumaczą politrucy. Po kapitalizmie w nieuchronny sposób przychodzi socjalizm, prawda. Ale po socjalizmie niekoniecznie nastaje szczęśliwa epoka komunizmu, tylko stan wojenny, strzelanie i pustki w sklepach. Chyba że weźmiemy pod uwagę genialną tezę Lenina, że przyspieszenie na drodze do komunizmu zaostrza walkę klasową. Ale, jak ją brać całkiem na poważnie, skoro wojsko walczy z klasą robotniczą? Nic się tu nie klei. Za to kombinat pada po kilkudniowym oblężeniu, a milicja wywozi aresztowanych buntowników w nieznane.

Nastaje mroźna i brutalna zima, która trzyma nas otępiałych i wygłodzonych w domu. Na całego pracują koksowniki i katolickie parafie. W jednych żarzy się koks, w drugich rozgrzewa do czerwoności duch oporu. Wieczorami dźwięki syren mieszają się z pokutnymi pieśniami pełnymi patriotycznych akcentów. „Byle do wiosny" – modlą się upodleni chrześcijanie. „A na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści" – powtarza za nimi echo społecznego oporu.

Literatura
Co czytają Polacy, poza kryminałami, że gwałtownie wzrosło czytelnictwo
Literatura
Rekomendacje filmowe: Intymne spotkania z twórcami kina
Literatura
Czesław Miłosz z przedmową Olgi Tokarczuk. Nowa edycja dzieł noblisty
Literatura
Nie żyje Leszek Bugajski, publicysta i krytyk literacki
Literatura
Ernest Bryll: zapomniany romantyk i Polak stojący w kolejce