Maurycy Gomulicki: Mam problem z elitarnością

Maurycy Gomulicki opowiada o nowej wystawie poświęconej tatuażom, a także o podróżach, pasjach i Meksyku.

Aktualizacja: 26.08.2018 16:14 Publikacja: 26.08.2018 00:01

Maurycy Gomulicki (ur. 1969 r.), artysta grafik, fotograf, twórca instalacji artystycznych.

Maurycy Gomulicki (ur. 1969 r.), artysta grafik, fotograf, twórca instalacji artystycznych.

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Na klatce schodowej kamienicy, w której mieszkał pański dziadek Juliusz W. Gomulicki – ceniony edytor, varsavianista i bibliofil – wisi pamiątkowa tablica opisująca go słowami „duch niesforny".

Maurycy Gomulicki: Zaprojektowałem ją i zredagowałem inskrypcję. W moim odczuciu jest to określenie adekwatne w odniesieniu do JWG. Był niesforny, niepokorny, niedający się sformatować. Przewrotny w uroczy sposób. Z jednej strony zajmował się kwestiami istotnymi dla kultury polskiej, takimi jak norwidiana, varsaviana, średniowiecze, Trembecki itd., a z drugiej miał wiele innych, równie ważnych, a niekonwencjonalnych pasji. Interesował się Edgarem Allanem Poe, markizem de Sade, Lewisem Carrollem, literaturą gotycką. Wielbił Chandlera i z lubością czytał kryminały. W jego opasłym zbiorze esejów „Zygzakiem" dobrze widać jego chochlika – z jednej strony poważne polemiki, a z drugiej zabawy bibliofilsko-literackie. Znaleźć można tam m.in. tekścik pt. „Chopin lesbijką?", w którym rozprawił się z terminem „dzyndz" – niewątpliwie erotycznego pochodzenia. Słówko to znajdowało się w erotycznie zabarwionym liście, którego autorstwo przypisywano Chopinowi. Dziadek z właściwym sobie humorem wykazał, że „dzyndz" nie jest bynajmniej męskim członkiem, lecz łechtaczką, i tym samym wbił ostatni gwóźdź do trumny tego falsyfikatu.

Był dobrym kompanem do zabawy?

Miał specyficzne poczucie humoru. Życie z nim nieustannie pulsowało. Zastąpił mi ojca, którego straciłem bardzo wcześnie. Ostrzeliwał się ze mną przed kowbojami albo Indianami, budował bazy, zamki. Opowiadał niesamowite historie. Kiedy listonosz przychodził z jego emeryturą i moją rentą i zamykały się za nim drzwi – przybijaliśmy sobie piątkę i śpiewaliśmy: „Hej, renciści, emeryci, stwórzmy razem krąg, powitajmy dzień wypłaty podniesieniem rąk!".

Obudził w panu niesfornego ducha?

Dziadek był niezwykle wyrozumiały dla moich różnorakich młodzieńczych pasji. W okresie, gdy fascynowały mnie komiksy, kupował mi je i tłumaczył, a znał biernie 11 języków. Kiedy go prosiłem, tłumaczył mi także mało wyszukane liryki mojego ukochanego zespołu Kiss i nie mówił, że to głupoty i powinienem się interesować historią Warszawy tylko i jedynie. Tego rodzaju akceptacja i wsparcie były dla mnie niesamowicie stymulujące.

Ma pan w sobie coś z dziadka?

Miał rozstrzał kulturowy, który i ja w sobie odnajduję. Czytał Jamesa Joyce'a, ale i kryminały Rossa Macdonalda, bo chciał mieć kontakt z współczesnym żywym językiem, a nie tylko literackim. Moje lektury także są z odległych światów – począwszy od literatury XVII- i XIX-wiecznej do s.f.. Z równą pasją rzucam się na zapoznane, a cudowne publikacje polarne Antoniego Bolesława Dobrowolskiego, co w bagna grafomanii.

Co jest ciekawego w popkulturze?

Nie przepuści żadnego realnego potencjału, wykorzysta go bez skrupułów, często dając w efekcie produkt naiwny czy wulgarny, ale efektywny. Interesują mnie podstawowe alfabety kultury. Mam problem z elitarnością, z wszelkiego rodzaju gettami, także artystycznymi. Z jednoznacznym wskazaniem, że coś jest szlachetne i wartościowe, a cała reszta – nie. W kulturze istnieje przecież permanentna osmoza.

Czy dlatego zajął się pan tatuażami, żeby pokazać ich kulturową ewolucję?

Pociągający w tym projekcie był ogromny potencjał ekspresyjny prymitywizmu. Pierwszy raz zobaczyłem tatuaż jako 11-latek w 1980 r. Jechałem tramwajem, było gorąco, przede mną stał niski, spocony facet w białym robotniczym podkoszulku na ramiączka i widać było, jak na jego plecach kłębiły się ciała kobiet. Poczułem zachwyt i odrazę jednocześnie. Pierwszy tatuaż zrobiłem sobie w 1989 roku w czasie wyjazdu do Meksyku. Wtedy zresztą tatuaże zaczęły odrywać się od marynarsko-więziennych konotacji i przenikać do szerszego obiegu kulturowego, prekursorami były tu gwiazdy rocka. Przeszły potem kilka etapów asymilacji aż do totalnego udomowienia przez pokolenie hipsterskie i obecny feminizm. Dzisiejszy tatuaż jest szalenie wyrafinowany, jednoznacznie artystyczny. Mnie interesowało to, co pierwotne.

Co przedstawiają tatuaże z pańskiej wystawy?

Ponad 90 proc. to tatuaże więzienne, choć nie chodzi wcale o więzienny etos. Interesował mnie rudymentarny rysunek – znak, krzyk, który w nich jest. Pokazują afirmację męskiej mocy i buntu – mamy więc brutalne ikony: diabły, czaszki, sztylety. Dalej – tęsknotę za wolnością, egzotyką, miłością, erotycznym spełnieniem – za rajem, który symbolizują kobiety. Wbrew powszechnym wyobrażeniom o twardym, męskim tatuażu właśnie kobiety są tu absolutnie dominującym motywem. Na wystawie pokazuję 32 zdjęcia, jest też projekcja z 240 kolejnych, wybranych z kilku tysięcy fotografii, zrobionych w ciągu 11 lat pracy nad tym projektem.

Nie wystarczyły panu studia na warszawskiej ASP na Wydziale Grafiki i Malarstwa. Potem były kolejne – w Barcelonie, Mediolanie, Meksyku. Dokąd ten pęd?

Nie wiem, czy mnie gna, ale rzeczywiście żyję dość intensywnie. Dużo rzeczy mnie emocjonuje. Nie jestem typem, dla którego naturalne jest zaleganie w fotelu, ani nie jestem typem kawiarnianym. Bardziej niż z dużą grupą ludzi wolę się spotykać z jedną albo dwiema osobami. I lubię spacerować, bo zmiana przestrzeni stymuluje wyobraźnię – inaczej wtedy toczy się rozmowa. Mam niezły poziom uwagi, umiejętność odnotowywania zjawisk, ale i łatwość wchodzenia w sprawy „po całości". Wystrzegam się rutyny, bo jest zabójcza. Życie jest za krótkie, żeby robić rzeczy, które nie są dla nas najważniejsze.

Taki sposób przeżywania świata wymaga zmiany miejsc, coraz to nowych doznań, poszukiwania wrażeń.

Owszem, choć teraz egzotyczne podróże jak dawniej do Laosu, Kambodży, Tajlandii, Wietnamu, Chin czy Japonii zastąpiły bardziej konwencjonalne. Ot, choćby do Albanii w tym roku, gdzie spędzałem wakacje. Dwa tygodnie na plaży. Miasteczko, w którym byłem, leży bardzo blisko granicy z Grecją. Mnóstwo pensjonatów, ale pejzaż miejscami jak po katastrofie – potrzaskane betonowe budynki, z których sterczą pręty zbrojeniowe. Może kogoś to przygnębia, ale dla mnie to jest niezwykłe, spektakularne, osobne. Sprawia mi satysfakcję odnotowywanie takich zjawisk jak siny cień szczeciny na szczękach chudych mężczyzn o korsykańskiej urodzie czy plaga czarnych mercedesów, które po 1992 r. stały się najważniejszym symbolem statusu w Albanii. A to, że pod nogami plącze nam się żółw, a nie wiewiórka, a w morzu natrafić można na rozgwiazdę – jest po prostu fajne.

Czego szuka pan w podróżach?

Zależy, gdzie jadę. Tej wiosny byłem w Mińsku na Białorusi, jeździłem po Polsce – ciągle staram się szukać nowych miejsc i odnajdywać te mające dla mnie ładunek emocjonalny. Z drugiej strony – zachwyt jeziorami na Warmii, grzybami, mchem, wiosennymi bukami czy jesiennym lasem – uświadomił mi, że są na świecie miejsca, gdzie podobne doznania czekają na mnie pod inną postacią. Nie oglądałem kwitnących wrzosowisk w Szkocji, bo byłem tam w listopadzie, ale widziałem na przykład morszczyny znane nam z bałtyckiej plaży, pokryte kryształami szronu. Zjawiskowe, piękne. To jest uroda świata. Ona się manifestuje w różny sposób, w różnych miejscach. Ciągle jestem złakniony doznań.

Gdzie je pomieścić?

Mam dużą pojemność. Te doznania są też materiałem, z którego rodzą się nowe refleksje, komunikaty, kształty. Niebezpiecznie jest budować swój światopogląd na bazie jednej konkretnej rzeczywistości, w której się funkcjonuje. Podróże weryfikują naszą wiedzę o świecie. Uświadamiają relatywizm naszych wyobrażeń. Kiedy wróciłem z pierwszej podróży do Meksyku, pytano mnie o niego, oczekując prostych odpowiedzi, które wpisywałyby się w polską perspektywę, a tak się nie da. Istnieje kontekst historyczny, klimatyczny, społeczny, którego nie sposób pominąć. Nie wszystko też da się sfotografować. Tropikalny las to nie tylko znacznie bujniejsza przyroda niż nasza. Jest tam duszno i ciemno. Z kolei słońce Meksyku to prawdziwy młot – w niektórych miejscach, na zdjęciach wyglądających niezwykle kusząco, nie da się, ot tak, sobie pospacerować. Taksówkarz w Meksyku to ktoś zupełnie inny niż w Polsce, a decyduje o tym nie tylko skala zarobków, ale też cały złożony system społeczny.

Mieszka pan w Meksyku pół na pół z Polską od 1997 r. Jest pan Polakiem w Meksyku czy już częścią tamtej społeczności?

Meksyk był i pozostaje dla mnie silnym katalizatorem, choć nie sądzę, by moje zainteresowanie kolorem, przyjemnością, urodą życia było czymś, czego się tam nauczyłem. Fakt – kultura popularna i kolor są w Meksyku niezwykle bujne, wszechobecne. W kulturze południowej, latynoskiej, meksykańskiej przyjemność jest wartością niekwestionowalną. W języku polskim nie ma odpowiednika dla meksykańskiego „disfrutar" albo angielskiego „enjoy!", co można tłumaczyć jako „ciesz się! znajdź przyjemność!". Możemy to obejść, ale nie mamy bezpośredniego dostępu do takiego komunikatu – w tej banalnej konstatacji tkwi dość istotna prawda o naszej naturze.

Czuje się pan emigrantem?

Na pewno nim nie jestem. Zawsze byłem jedną nogą w Polsce, i to nie tylko dlatego, że sentymenty, przyjaciele z dzieciństwa, rodzina. Cały czas tu pracowałem i Polska była obecna w mojej głowie. Natomiast na pewno Meksyk jest moją drugą ojczyzną.

Które z pańskich wcieleń najlepiej pana określa?

Nie utożsamiam się 1:1 z figurą artysty. Jestem artystą, ale też antropologiem, rowerzystą, kolekcjonerem, ojcem, kochankiem, spacerowiczem, bibliofilem. Wszystkimi nimi równocześnie i każdym z nich z osobna. Nie mam wrażenia, bym w jakiejkolwiek dziedzinie posiadał wiedzę dogłębną. Moją siłą jest zdolność do zestawiania ze sobą bardzo różnych pól, kontekstów. Interesuję się erotyką, pornografią, fantazją, romansem XIX-wiecznym, literaturą podróżniczą, piratami, komiksem. Ale moja wiedza jest wybiórcza – siłę daje jej szerokość dostępnych mi skojarzeń.

Czy pańskie ubranie będące kreacją jest prowokacją?

Często ubieram się jaskrawo i ostentacyjnie. Za granicą nigdy nie stanowiło to problemu. Kiedy widzę kogoś, kto inaczej wygląda – cieszę się i nie ma znaczenia, czy wpisuje się to w moje kody i upodobania estetyczne. Kolorowe ubranie podkreśla moją miłość do życia, jest synonimem witalności, manifestacją wolności. W Polsce kolor przypisany jest bytom naiwnym – dzieciom i ludziom prostym. Z mojej perspektywy zredukowanie koloru w imię dobrego gustu i powagi jest kastrowaniem samego siebie. Przyroda poucza nas, że kolor jest podstawowym kodem pokusy. W świecie roślin i zwierząt erotyczne rytuały w dużej mierze dopełniają się poprzez kolor. Szarość, czerń, biel, beż to pustka, zamieranie, schnięcie, wyjałowienie, degradacja materii. Ja jestem po stronie życia – na szaro to może najwyżej mnie ktoś do trumny ubierze.

Rzeczpospolita: Na klatce schodowej kamienicy, w której mieszkał pański dziadek Juliusz W. Gomulicki – ceniony edytor, varsavianista i bibliofil – wisi pamiątkowa tablica opisująca go słowami „duch niesforny".

Maurycy Gomulicki: Zaprojektowałem ją i zredagowałem inskrypcję. W moim odczuciu jest to określenie adekwatne w odniesieniu do JWG. Był niesforny, niepokorny, niedający się sformatować. Przewrotny w uroczy sposób. Z jednej strony zajmował się kwestiami istotnymi dla kultury polskiej, takimi jak norwidiana, varsaviana, średniowiecze, Trembecki itd., a z drugiej miał wiele innych, równie ważnych, a niekonwencjonalnych pasji. Interesował się Edgarem Allanem Poe, markizem de Sade, Lewisem Carrollem, literaturą gotycką. Wielbił Chandlera i z lubością czytał kryminały. W jego opasłym zbiorze esejów „Zygzakiem" dobrze widać jego chochlika – z jednej strony poważne polemiki, a z drugiej zabawy bibliofilsko-literackie. Znaleźć można tam m.in. tekścik pt. „Chopin lesbijką?", w którym rozprawił się z terminem „dzyndz" – niewątpliwie erotycznego pochodzenia. Słówko to znajdowało się w erotycznie zabarwionym liście, którego autorstwo przypisywano Chopinowi. Dziadek z właściwym sobie humorem wykazał, że „dzyndz" nie jest bynajmniej męskim członkiem, lecz łechtaczką, i tym samym wbił ostatni gwóźdź do trumny tego falsyfikatu.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl
Rzeźba
Trzy skradzione XVI-wieczne alabastrowe rzeźby powróciły do kościoła św. Marii Magdaleny we Wrocławiu
Rzeźba
Nagroda Europa Nostra 2023 za konserwację Ołtarza Wita Stwosza
Rzeźba
Tony Cragg, światowy wizjoner rzeźby, na dwóch wystawach w Polsce