W trwającej w Polsce awanturze wokół aborcji – bo to, co się dzieje, debatą trudno nazwać – rykoszetem dostał Kościół. W dużej mierze na własne życzenie. Zacznijmy jednak od początku.

„Nie zabijaj" – takie przekazanie znalazło się na tablicach, które Mojżesz otrzymał od Jahwe przed kilkoma tysiącami lat. Dekalog jest jedną z podstaw, na których opiera się chrześcijaństwo. Kościół nie od dziś naucza, że piąte przykazanie odnosi się do życia od momentu jego poczęcia aż do naturalnej śmierci. Nie jest to prawo nowe. Trudno zatem oczekiwać od hierarchii, tysięcy księży i milionów katolików, by o tym prawie zapomnieli i powiesili je na kołku. Ich obowiązkiem jest przypominanie o tym na każdym kroku bez lęku przed taką lub inną opcją polityczną. Bez lęku o instrumentalne wykorzystanie nauczania Kościoła. Oczekiwanie, by Kościół wyparł się tego przykazania, jest po prostu zwyczajnym idiotyzmem. Podobnie jak idiotyzmem byłoby oczekiwanie, że hierarchia odetnie się od pomysłów, których celem jest zwiększenie ochrony życia.

A jednak ubiegłotygodniowe orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego spowodowało atak na biskupów, księży. Doszło do przypadków zakłócania mszy św., wypisywania obraźliwych haseł na murach świątyń. W Kościele dostrzeżono sprawcę – takiego, a nie innego – orzeczenia TK.

Na początku lat 90. XX w. – tuż po tym jak Polska odzyskała niepodległość – jednym z najgorętszych tematów w debacie publicznej była kwestia aborcji. Biskupi byli wówczas jej aktywnymi uczestnikami. Publicznie spierali się z politykami i nigdy nie ukrywali, że zależy im na prawnej ochronie życia. „Zgniły kompromis" – jak zwykło nazywać się ustawę z roku 1993, w której zapisano kilka przesłanek umożliwiających aborcję – hierarchia przyjęła z pewną rezerwą. W kolejnych latach, gdy raz po raz dyskusja o aborcji powracała, biskupi zabierali głos, ale był to głos wyważony – daleko mu było do twardości z początku lat 90. Biskupi, owszem, popierali dążenia do pełnej ochrony życia poczętego, zapewniali o poparciu dla tego typu inicjatyw, prosili o modlitwę, ale na tym swoją rolę kończyli. Wydaje się nawet, że na pierwszym planie zaczęli stawiać pozytywne przepowiadanie i formowanie ludzkich sumień.

Niemniej dziś w oczach dużej części opinii publicznej to oni – wespół z PiS – są odpowiedzialni za naruszenie kompromisu. Gdzie został popełniony błąd? Co spowodowało, że między Episkopatem Polski a PiS ludzie zaczęli stawiać znak równości? Przecież nie raz i nie dwa niektórzy biskupi krytykowali publicznie działania tej partii chociażby w odniesieniu do reform sądownictwa... To prawda. Tyle że ów głos krytyczny był słaby. Zbyt lękliwy. Tak jakby biskupi bali się, że zostaną zapisani do opozycji. Wszak nie można za bardzo krytykować partii, która w swojej wizji człowieka, społeczeństwa, troski o biednych, ochronie życia jest bliższa nauczaniu Kościoła. To ten lęk sprawił, że Jarosław Kaczyński i jego kompani wyrośli na obrońców wartości i Kościoła. Żaden z biskupów nie protestował, a dużej części było to po prostu na rękę. Nikt jakby nie widział tego, że Kościół staje się instrumentem w walce politycznej. Dziś trzeba zebrać żniwo lękliwej polityki.