Tomasz Grabowski OP: Jest tylko jeden rodzaj niezniszczalnej nadziei

Jest tylko jeden rodzaj nadziei, który ma wystarczająco silne podwaliny, by nie zachwiać się w sytuacji bez wyjścia. „Choćby mnie zabił, Jemu będę ufał" (Księga Hioba 13,15).

Aktualizacja: 12.04.2020 06:51 Publikacja: 12.04.2020 00:01

Tomasz Grabowski OP: Jest tylko jeden rodzaj niezniszczalnej nadziei

Foto: Rzeczpospolita

Kiedy to się skończy? – to chyba najczęściej zadawane pytanie w ostatnich tygodniach. Śledząc wykresy prezentujące liczbę osób zarażonych, czekamy na wypłaszczenie się krzywych. Te jednak pozostają nieczułe na nasze oczekiwania i choć jednego dnia zdają się przechylać we właściwym kierunku, drugiego odginają się, by ponownie niepokojąco przypominać funkcję wykładniczą. Pojawienie się kolejnych danych budzi mieszaninę niepokoju i nadziei, zanim zdamy sobie sprawę ze znaczenia liczb. Napięcie, które w takiej chwili odczuwamy, jest wynikiem zawieszenia pomiędzy pragnieniem dobrych informacji a obawami, że dziś jeszcze nie nadejdą. Optymizm miesza się z niedowierzaniem, kwestionującym zasadność oczekiwania na pozytywne wiadomości.

Dzień po dniu coraz bardziej brakuje podstaw, by zaufać tlącej się nadziei, którą skutecznie gasi racjonalny osąd danych. Pozostaje zatem jedynie czekać, aż sprawy same przyjmą pozytywny obrót, rządząc się prawami, na które pojedynczy obserwator ma znikomy – jeśli jakikolwiek – wpływ. Lepiej nie łudzić się, a jedynie spokojnie oczekiwać końca, który przecież kiedyś musi nadejść.

Nadzieja zdaje się być nieprzydatna, jest jedynie upartym trwaniem przy blednącej wierze w lepsze jutro. Może dotyczyć co najwyżej tego, że osobiście nie przydarzy nam się zakażenie. W zasadzie i tu nie trzeba odwoływać się do nadziei, wystarczy mycie rąk i zachowanie dystansu do innych. Czy w obecnej sytuacji okazało się, że nadzieja nie różni się od optymizmu i w zasadzie można ją zredukować do pozytywnego nastawienia?

Cnota i potencjał człowieka

Chrześcijanie, bazując na nauczaniu Świętego Pawła, w opisie nadziei posługują się terminem „cnota". Współcześnie słowo to wydaje się być przestarzałe, bo z biegiem czasu zostało obarczone szeregiem fałszywych skojarzeń. W związku z tym pasuje do XIX-wiecznych moralizatorskich pogadanek dla panien na pensji lub co najwyżej do odrealnionych nauk serwowanych klerykom w seminariach. Człowiek nowoczesny, który również w kształceniu osobowości ceni przede wszystkim użyteczność i praktyczność rozwiązań, nie poświęca uwagi teoretycznym dywagacjom na temat cnoty, które są tyle niezrozumiałe, co niepotrzebne. Żeby na serio potraktować cnotę, trzeba odrzucić wyobrażenie, że jest przyzwoitą powściągliwością mieszczan czy też laurem wieńczącym skroń bohatera, równie nieosiągalnym dla zwyczajnych śmiertelników, co jego czyny. Czymże więc ona jest? Jest najpełniejszym wykorzystaniem potencjału drzemiącego w każdym człowieku. Jest osiągnięciem kresu zdolności bycia człowiekiem (łac. ultimum potentia). Jeśli nadzieja jest cnotą, najwyższą formą realizacji ludzkiego ducha, dlaczego dziś prezentuje się tak marnie, dlaczego tak łatwo poddać ją falsyfikacji i wykazać jej ulotność?

Moc nadziei bierze się nie tyle z siły osobowości, ile z przedmiotu, którego dotyczy. Dopiero ulokowana w spodziewanym dobru rozwija ufającego na miarę tego, czego on oczekuje. Prosty przykład pozwoli lepiej zrozumieć tę zależność. Chory żywi nadzieję na wyzdrowienie i pokłada ją w wiedzy lekarza, skuteczności leków, profesjonalizmie opieki medycznej. Kiedy zawodzą kolejne próby przełamania choroby, nadzieja się rozwiewa. Nierzadko zawiedziony pacjent skieruje się wtedy ku praktykom paramedycznym, medycynie naturalnej albo wierze w nadprzyrodzoną interwencję Boga. Im bardziej wzniosły obiekt, tym wiązana z nim nadzieja będzie mocniejsza, tym większe też będzie rozczarowanie, gdy okaże się płonną. Topnienie nadziei bierze się jednak stąd, że od samego początku chory swój cel lokował w czymś przygodnym – w odzyskaniu zdrowia. Dlatego wobec niepowodzeń doświadcza zawodu. Żeby zyskać niezachwianą nadzieję, musiałby ulokować ją w czymś nieprzemijającym. Stąd też prawdziwa nadzieja możliwa jest wyłącznie w sferze wiary.

„Nadzieja jest cnotą tylko jako cnota teologalna [odniesiona do Boga] (...) tylko wówczas jest nieomylnym zwróceniem się ku prawdziwemu spełnieniu istoty, gdy bierze ona początek z rzeczywistości łaski i kieruje się na nadprzyrodzoną szczęśliwość w Bogu" (Josef Pieper, „O nadziei"). Każdy inny rodzaj nadziei będzie koniec końców redukowalny do optymizmu, pozytywnego myślenia lub marzycielstwa, a w ujęciu negatywnym do naiwności, ignorowania faktów lub zaklinania rzeczywistości.

Jest tylko jeden rodzaj nadziei, który ma wystarczająco silne podwaliny, by nie zachwiać się w sytuacji bez wyjścia – nadzieja na życie wieczne, a więc niekończącą się kontynuację i spełnienie wiary. Gabriel Marcel w „Homo viator" słusznie zauważa, że nadzieja łączy w sobie jednocześnie ufność i pragnienie komunii. Wobec tego, żeby osiągnąć prawdziwą nadzieję, trzeba się zmierzyć z mitem na temat własnej zdolności rozwoju poza zasięgiem Boga – tzn. z negacją zaufania i wspólnoty.

Mit postępu

Współczesny paradygmat, opierając się na oświeceniowej idei rozdzielenia światów duchowego i materialnego, przekonuje, że znaleźliśmy drogę wiodącą do wciąż większego postępu. To prawda, rozwój cywilizacji „od procy do megabomby" (Theodor W. Adorno, „Negative Dialektik") dzieje się na naszych oczach. Dotyczy oczywiście nie tylko śmiercionośnych narzędzi, ale również, a może przede wszystkim, różnego rodzaju dobrodziejstw wynikających z lepszego poznania możliwości ukrytych w materii. Paradoksalnie właśnie w tym tkwi ograniczenie: „postęp sumaryczny jest możliwy tylko w zakresie materialnym. Tu, w coraz lepszym poznaniu struktur materii i w pojawiających się w związku z tym coraz bardziej doskonałych wynalazkach, jawi się oczywiście ciągłość postępu mającego na celu coraz większe panowanie nad naturą. Natomiast w sferze świadomości etycznej i decyzji moralnej nie ma podobnej możliwości sumowania, z prostego powodu, że wolność człowieka jest wciąż nowa i wciąż na nowo musi decydować" (encyklika „Spe salvi", 24).

Kolejne pokolenia łatwo przyswajają osiągnięcia nauki i techniki poprzedników, jednak przekonanie o analogicznym postępie w świecie ducha byłoby złudzeniem. Każdy indywidualnie rozwija zdolności duchowe, a na początku tej drogi, choćby miał najlepszych nauczycieli i dysponował dostępem do właściwej wiedzy, pozostaje niemowlęciem. Postęp w świecie duchowych kwalifikacji rozpoczyna się zawsze na tym samym poziomie: niewinnej nieporadności i mglistej intuicji dobra. Potencjał osoby pozostaje nieznany, a jego odsłonięcie uzależnione jest od włożonego wysiłku.

W ramach duchowego wzrostu każdy we własnym imieniu odpowiada na pytania o wiarę w Boga i zdolność zaufania Mu. Przekonanie, że hipoteza o Jego istnieniu została już dawno uchylona, a obecnie liczy się wyłącznie związek między nauką i praktyką, powoduje, wraz z odrzuceniem Boga, przekreślenie największych zdolności ludzkiego ducha. Świat zostaje gwałtownie spłaszczony do tego, co można zmierzyć coraz precyzyjniejszymi przyrządami naukowymi, a człowiek zostaje pozbawiony aspiracji do osiągnięcia czegoś więcej niż dostatnie, przyjemne i bezpieczne życie.

Prawdziwie wielka nadzieja nie ma uzasadnienia, a zdolność do jej przeżywania jest ciążącym balastem, nieprzyjemnym ukłuciem poczucia winy wywoływanym przez archaiczne przesądy. Rozdzielenie porządków materialnego i duchowego, a w konsekwencji afirmacja jedynie materialnego postępu, wikła współczesnych w wyobrażenia o możliwości realizacji pełnego potencjału człowieka wyłącznie na drodze samodoskonalenia osobowości, a więc nie pełnej osoby, tylko jej charakteru. Zawrócenie z tej drogi jest prawdziwym nawróceniem, zmianą myślenia polegającą na dopuszczeniu istnienia drugiego dna samego siebie i nieznanej strony rzeczywistości, której nie dosięgnie eksperyment i zaradność, ale może przeniknąć pokorna prośba.

Już i jeszcze nie

Jednak nawet ci, którzy uwierzyli, że Bóg istnieje, i że w jakimś stopniu pozwala się objąć przez rozum i wolę (władze duszy), nie zyskali jeszcze nadziei. Cnoty teologalne należą do zdolności i darów najsubtelniejszych. Życie duchowe nieco przypomina rzeźbiarstwo. Aby wydobyć delikatne rysy, trzeba wykonać wiele precyzyjnych ruchów dłutem i tarnikiem. Niecierpliwość i pośpiech szkodzą skrupulatnemu wykonaniu tej pracy. Skrywają bowiem brak pokory, uznania prawdy. By postąpić naprzód, potrzebujemy pomocy, której nie możemy Bogu wyszarpnąć, a jedyne, co nam pozostaje, to czekać, aż jej udzieli. Odwlekanie osiągnięcia celu nie przychodzi łatwo.

Dodatkowo, znajdujemy się w naprawdę trudnej sytuacji – wiemy, że szukamy szczęścia, chcemy znaleźć je w nieprzemijającej postaci, chcemy, by jego fundamentem był Bóg, ale zupełnie nie wiemy, czym w rzeczywistości jest owo poszukiwane szczęście. Nie możemy przestać dążyć w jego kierunku, a zarazem zdajemy sobie sprawę, że nic, co znajdujemy, czego doświadczamy, co rozumiemy, nie jest tym, czego szukaliśmy. Bóg, wieczne życie, wciąż nas wyprzedza i nie pozwala się pochwycić. Zakotwiczeni w niedościgłym Bogu, porwani nieustanną gonitwą za Nim, łatwo doświadczamy zmęczenia. Dlatego mimowolnie osuwamy się w imitacje nadziei, w jej fałszywe kopie.

Pierwszą z nich – przywołując Josefa Piepera – jest zuchwała antycypacja spełnienia, drugą rozpaczliwa antycypacja niespełnienia. Obie przeczą istocie nadziei, ponieważ rezygnują z napięcia związanego z trwaniem pomiędzy „już i jeszcze nie", a zamiast tego pierwsza żąda „już", druga godzi się z „nie". W doświadczeniu wiary te dwie antycypacje, które rozpoznał Ambroży, Augustyn i Tomasz, a w minionym wieku błyskotliwie opisał Pieper, nie są stanami, w które się wpada, psychologicznymi zjawiskami w zasadzie niezależnymi od ludzkiej woli, konsekwencjami okoliczności. Przeciwnie, są oparte o decyzję, a więc związane z wykorzystaniem wolności i przyjęciem określonej postawy.

W życiu religijnym pierwsza z antycypacji przyjmuje postać pewności, że Bóg wszystkiemu zaradzi i zbawi każdego, bez względu na jego wybory. Jest optymizmem, który tworząc karykaturę Boga, próbuje usunąć dramatyczność położenia wolnych stworzeń. Antycypacja spełnienia o tyle jest zuchwałością, o ile usuwa niezależność boskich decyzji. Pozostawia Boga bezwolnego wobec pewności, że wszystko będzie dobrze. Ufność Bogu zamienia na bezczelność roszczeń, mimo iż wprost ich nie wypowiada.

Antycypacja niespełnienia kieruje się w przeciwną stronę. Decyduje się na pesymizm wobec zła. Nie odmawia Bogu możliwości zbawienia stworzeń, ale dla siebie wybiera rezygnację ze świętości. Odmawia sobie zdolności do sięgnięcia po wielkość. Przygnębienie własnym grzechem, wciąż realizowaną skłonnością do wybierania zła, słabością i wadami, przekreśla możliwość bycia naprawdę wielkim. Perspektywa świętości zdaje się być przeznaczona dla innych lub wręcz dla nikogo. Ufność zmienia w pełną smutku rezygnację z boskiej mocy, która może uczynić świętym.

Tak jak pierwsza z opisywanych postaw ignoruje możliwość samopotępienia, druga rezygnuje ze zbawienia osiągniętego na drodze synergii z łaską; pierwsza jest formą przekonania o wspólnocie z Bogiem, druga o oddzieleniu od Niego. Obie są sposobami na przekreślenie pokory – postępowania w zgodzie z prawdą o ludzkim położeniu. „Już" domaga się, byśmy byli traktowani jak aniołowie, „nie" stawia nas pośród potępionych.

Nadzieja Chrystusa

Jak zachować postawę właściwą, tę, którą wyznacza formuła „już i jeszcze nie"? Opowieść o męce Odkupiciela jest odpowiedzią na tę trudność. Adoracja ukrzyżowanego Chrystusa przywraca właściwą proporcję i pozwala zająć odpowiednie miejsce, które przynależy się ludziom – stworzeniom grzesznym. Podjęcie męki przez Syna Bożego jest dowodem nie tylko Jego wielkości, ale również wartości stworzeń. Bóg nie zawahał się oddać swojego Syna (co w porządku miłości oznacza nawet więcej niż samemu cierpieć) po to, by człowieka zawrócić z drogi ku potępieniu.

Jak wielka jest wartość Jego stworzeń, skoro nie powstrzymał się przed taką ofiarą? Zarazem, jeśli śmierć była konieczna, jak straszna jest ludzka nieprawość, skoro domaga się tak okrutnego zadośćuczynienia? Zbyt mgliście zdajemy sobie sprawę z wartości samych siebie, jak i z ohydy popełnianego grzechu. Odkupiciel zna prawdę o obu stronach naszej natury: wielkim pięknie stworzenia i szkaradnej ranie grzechu. Nie powstrzymuje się jednak przed przyjęciem krzyża, ponieważ większą miłością wiąże się z dziełem Stworzyciela (istotą) niż z rozmiarem szkody szpecącego go zła (przypadłością).

Oto wskazówka. Syn ufa Ojcu, ponieważ nadzieję zakotwicza w rzeczywistości przez Niego kształtowanej. Mówiąc jeszcze dosadniej: w Jego wszechmocnej miłości, fundamencie istnienia. Dlatego godzi się przyjąć mękę i śmierć, ponieważ one nie mają mocy oddzielić Go od Ojca, nawet wówczas, gdy kielich męki podaje Ojciec. Żadne zło, które spada w doczesności, nie może odebrać znaczenia nadziei, o ile została złożona w oczekiwaniu na życie z Bogiem i dla Niego. Dlatego Hiob, figuratywnie uprzedzając Mesjasza, mówi o Bogu: „Choćby mnie zabił, Jemu będę ufał" (Wlg. Hi 13,15).

Człowiek stworzony z nicości ciąży do niej i raz po raz wybiera to, co nie istnieje lub trwa tylko chwilę. Kocha przypadłości i łatwo powierza im samego siebie. Wytrwać w „już i jeszcze nie", zdobyć rzeczywistą cnotę nadziei mogą ci, którzy zwrócą się do realności świata, do nieprzemijającego fundamentu rzeczywistości – Boga, który go stworzył i odkupił.

***

W sytuacji zagrożenia, w której się znaleźliśmy, okazuje się, ile dotychczas uwagi poświęcaliśmy sprawom błahym, które jedynie łudzą, że mają znaczenie. Ileż energii inwestowaliśmy w to, co kruche i przemijające, które tylko udaje wieczne istnienie. Jak wiele angażowaliśmy uczuć w sezonowe gwiazdy politycznego i medialnego „Truman Show", uczuć nieodwzajemnionych. Tak, łapiemy się wszystkiego, co obiecuje choć trochę osłabić nieznośną powagę życia. Mimowolnie trwoniliśmy swą zdolność do wielkiej nadziei. A cicha dusza pozostawała ściśnięta w zakamarkach ciała, które przecież mogłaby wziąć w posiadanie i wznieść ponad tymczasowość i przygodność codzienności. Dostaliśmy szansę na obudzenie uśpionych w nas zdolności ducha, oby trwała wystarczająco długo, byśmy zdążyli z niej skorzystać.

Ojciec Tomasz Grabowski jest dominikaninem. Prezesem Wydawnictwa Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego „W drodze" w Poznaniu.

W latach 2005–2016 był prezesem Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny

Kiedy to się skończy? – to chyba najczęściej zadawane pytanie w ostatnich tygodniach. Śledząc wykresy prezentujące liczbę osób zarażonych, czekamy na wypłaszczenie się krzywych. Te jednak pozostają nieczułe na nasze oczekiwania i choć jednego dnia zdają się przechylać we właściwym kierunku, drugiego odginają się, by ponownie niepokojąco przypominać funkcję wykładniczą. Pojawienie się kolejnych danych budzi mieszaninę niepokoju i nadziei, zanim zdamy sobie sprawę ze znaczenia liczb. Napięcie, które w takiej chwili odczuwamy, jest wynikiem zawieszenia pomiędzy pragnieniem dobrych informacji a obawami, że dziś jeszcze nie nadejdą. Optymizm miesza się z niedowierzaniem, kwestionującym zasadność oczekiwania na pozytywne wiadomości.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kościół
Konferencja naukowa „Prawo i Kościół”
Kościół
Spanie z księdzem, stworzenie sekty. Analiza decyzji kard. Kazimierza Nycza w głośnej sprawie
Kościół
Nie żyje ks. Roman Kneblewski. Słynący z kontrowersji duchowny miał 72 lata
Kościół
Spanie z księdzem, stworzenie sekty. Watykan zajmie się katolicką wspólnotą spod Warszawy
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Kościół
Wybory samorządowe 2024. KEP wyjaśnia, czym powinni kierować się wierzący