Czy ostatnie spadki zachorowań napawają optymizmem?

To co teraz widzimy, to jest na razie spowolnienie wzrostu, a nie spadek zachorowań. Widzimy stabilizację, bo od dziesięciu dni nie przekroczyliśmy 28 tys. przypadków dziennie. Te liczby są jednak wciąż bardzo wysokie. Dobra wiadomość jest inna - przy wykonywaniu powyżej 60-80 tys., nie widzimy znacznego wzrostu nowo wykrytych przypadków. W sobotę, przy prawie 60 tys. testów, wykrywalność wyniosła około 43 proc. Ale przy 80 tys. testów mieliśmy 27 tys. zakażeń czyli 32 proc. – co oznacza, że te liczby drastycznie nie wzrastają. A najważniejsze jest to, że nie wzrasta masowo liczba hospitalizacji, mimo zbliżonej zachorowalności w kolejnych dniach.


To efekt wprowadzenia ostatniego etapu obostrzeń przed lockdownem?

Czerwona strefa w Polsce została wprowadzona od 26 październik – minęły niecałe trzy tygodnie. Okres wylęgania choroby wynosi przeciętnie 7 dni, a maksymalnie 14 dni. Decyzje rządu z tamtego okresu nie cofną zakażeń, które już były aktywne w momencie ogłaszania lockdownu, ani nie wygaszą ognisk epidemicznych, które już trwają.

Można powiedzieć, że mamy wirusa pod kontrolą?

Nie mamy wielu powodów do optymizmu. Myślę, że powoli zaczynają działać takie ograniczenia, jak zamknięcie szkół, galerii, kin, teatrów, zmniejszona aktywność ludzi, spotkań, czerwona strefa itd. Natomiast, aby osiągnąć efekt w postaci spadków zachorowań, potrzebujemy zmniejszyć liczbę zachorowań domowych, które stanowią prawie 70 proc. obecnych zakażeń. One nie reagują na obostrzenia tak szybko, bo w domu nie da się zachować dystansu, nosić maseczek, a domownicy dalej się zarażają. Na przykładzie innych krajów widzimy, że efekt wprowadzenia lockdownu w postaci spadków liczby zachorowań widać dopiero po miesiącu. U nas póki co nie widzimy spadku, ale brak wzrostu jest ważny. Potrzebujemy więc jeszcze około dwóch tygodni, by zobaczyć rezultat wprowadzenia październikowych ograniczeń.

Skąd znamy dane dotyczące zachorowań w domach?

Inspekcja sanitarna zbiera szczegółowy wywiad od zakażonych osób. Jeśli chory jest ktoś, kto był na kwarantannie po styczności z chorym w domu, nie zetknął się z wirusem się w pracy, to nie ma u niego innego ryzyka zakażenia, jak to domowe. Wtedy stwierdza się tę drogę nabycia choroby. Lockdown działa w miejscach pracy, środkach komunikacji, szkołach, weselach, teatrach i kinach, ale nie w warunkach domowych, które są teraz największym problemem. Te domowe ogniska epidemiczne muszą się „wypalić”.

Lockdown jest wciąż możliwy?

W tej chwili się tego nie spodziewam, bo widzę stabilizację. Po co wciskać kolejny hamulec skoro widzimy poprawę – a brak wzrostów nią jest. Nie jestem hurraoptymistą, bo niepokojąca jest na przykład liczba zajętych łóżek respiratorowych w szpitalach – my ich po prostu więcej nie mamy. Cierpią na tym wszyscy pacjenci. Nie odważyłbym się powiedzieć, że zwyciężyliśmy. To zatrzymanie wroga pod bramami miasta, który czyha na nasze nieuwagę i słabość. Jak odrobinę się rozprężymy, uderzy od nowa.

Kiedy sytuacja poprawi się na tyle, by rząd mógł cofnąć obostrzenia?

To będzie zawsze wypadkową różnych czynników. W tej chwili nie mamy wielkich ognisk epidemicznych w zakładach pracy, chociaż jest pewnego rodzaju „szara strefa” – część osób nie testuje się pomimo objawów. W niektórych zakładach produkcyjnych to norma. Bo ludzie boją się utraty pracy, unikają rozgłosu, stygmatyzacji lub nie dostają się na testy przez ogromne kolejki. To grupa, której nie ma w statystykach, a jest chora i zaraża. Musimy to wziąć pod uwagę.

Możemy się spodziewać wzrostu zakażeń po ostatnich protestach, czy Marszu Niepodległości?

Nie umiem odpowiedzieć precyzyjnie na to pytanie, ale nie możemy wykluczyć takiej możliwości. W Stanach Zjednoczonych, gdzie w protestach „Black Lives Matter” uczestniczyło około 15 mln ludzi, nie udało się jednoznacznie wykazać, że za ich sprawą zwiększyła się liczba zachorowań. Z racji niepokoju na ulicach, wiele osób zostało w domu i stosowało się do obostrzeń. Dlatego trudno powiedzieć, czy tłumy na ulicach zwiększyły liczbę zachorowań, czy powstrzymały część zakażeń. Te efekty będą możliwe do oceny za około miesiąc. Nie należy organizować żadnych zgromadzeń, bo w czasie pandemii jest to ryzykowne, natomiast nie byłbym jednoznacznie przekonany – na podstawie naukowych informacji – że to zwiększy zachorowalność.



Paweł Grzesiowski – doktor nauk medycznych, pediatra, immunolog, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. walki z COVID-19