Na początku września Rada Bezpieczeństwa ONZ nie poparła rosyjskiego projektu rezolucji dotyczącego wprowadzenia misji pokojowej organizacji na wschodzie Ukrainy. Według Moskwy żołnierze w błękitnych hełmach powinni znaleźć się na linii frontu z samozwańczymi republikami doniecką i ługańską. W Kijowie świetnie zdają sprawę z tego, że taki scenariusz mógłby doprowadzić do zamrożenia konfliktu na długie lata.

Ukraina, która do końca roku jest niestałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, próbuje przekonać Zachód do swojej wizji misji pokojowej w Donbasie. Kijów chce, by błękitne hełmy stanęły na odcinku ukraińsko-rosyjskiej granicy, którą kontrolują separatyści.

Szef ukraińskiego MSZ Pawło Klimkin twierdzi, że ukraińscy dyplomaci, zanim wystąpią z taką inicjatywą, muszą zdobyć poparcie nie tylko krajów G7, ale również Chin. – To będzie wspólna rezolucja, nie tylko nasza – oświadczył Klimkin.

Były minister spraw zagranicznych Ukrainy Wołodymyr Ohryzko uważa, że nawet gdyby Pekin poparł propozycję Ukrainy (co jest mało prawdopodobne), niewiele by to zmieniło. – Mandat misji zatwierdza Rada Bezpieczeństwa. Chińczycy mogą się wstrzymać od głosowania, ale Rosja to zawetuje. Wszystkie rozmowy na temat misji pokojowej na razie są bardzo teoretyczne – mówi „Rzeczpospolitej" Ohryzko. – Ale rozmowy te mają sens, ponieważ pokazują, że Rosja nie dąży do pokoju, tylko do destabilizacji Ukrainy.

W Doniecku twierdzą, że misja pokojowa jest potrzebna, ale wyłącznie na linii frontu. – Jeżeli w ONZ nie dojdzie do porozumienia, eskalacja konfliktu to tylko kwestia czasu – mówi „Rzeczpospolitej" Mirosław Rubenko, deputowany parlamentu samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. – Władze w Kijowie powinny rozmawiać z nami jak równy z równym.