Mirosław Żukowski: Futbolówka nie urwała nam głów

Czytanie sportowych stron gazet w czasach wirusa nie jest tylko przygnębiające. Wprost przeciwnie, bywa często pouczające.

Aktualizacja: 17.05.2020 21:38 Publikacja: 17.05.2020 19:26

Mirosław Żukowski: Futbolówka nie urwała nam głów

Foto: AFP

25 lat temu dział sportowy „Rzeczpospolitej" mieścił się w dużej sali wspólnie z działem zagranicznym, któremu szefowała arcykulturalna pani o manierach damy z XIX-wiecznego dworku.

Jej wrodzona kindersztuba z trudem wygrywała z bezbrzeżnym zdumieniem, że Dariuszowi Fikusowi, który tworzył wtedy potęgę „Rz", przyszło do głowy zatrudnienie kogoś takiego jak my. A gdy posłuchała na porannych planowaniach pochwał pod naszym adresem wygłaszanych przez naczelnego, jej kolegę z solidarnościowej konspiracji, zdobyła się w końcu na pytanie duszące ją najwyraźniej od dawna: „Panie redaktorze, to wy w tym sporcie macie jakieś wykształcenie?".

Ta historia przypomniała mi się, gdy koronawirus pozamykał stadiony, a dyżurni prześmiewcy (także w mojej redakcji) z troską pytali: „No i o czym wy teraz będziecie pisać, wy fachowcy od kopania martwej skóry?".

Mija drugi miesiąc zamknięcia, najodważniejsi już stadiony otwierają, co jest oczywiście powodem do radości, dla mnie tym większej, gdyż podszytej następującą refleksją: od dawna, nawet w czasach mundiali i igrzysk, sportowe strony gazet nie były tak ciekawe, jak w trakcie tej epidemii. Okazało się bowiem, że futbolówka wcale nie urwała nam głów, że potrafimy widzieć sport we właściwej perspektywie, dostrzec te jego choroby, które umykają nam, gdy co wieczór jest jakiś mecz.

Zaczynałem pisać o sporcie, gdy gazet (szczególnie zagranicznych) się nie wyrzucało, bo każda mogła się przydać, potem przyszły czasy, gdy mieliśmy uwierzyć, że wczorajsza gazeta jest najstarszą rzeczą na świecie i przechowywać jej nie warto, bo makulatury nikt nie skupuje, a wszystko jest w internecie. Uległem tej logice, ale koronawirus moje zwyczaje zmienił. Znów nie wyrzucam gazet, zacząłem gromadzić internetowe linki, bo czuję, że w wielu tekstach są poglądy, o których chciałbym jeszcze pomyśleć i opinie, nad którymi warto się będzie zastanowić nawet wówczas, gdy wirus już padnie w starciu ze szczepionką. Na polskim gruncie szczególne gratulacje należą się kolegom z „Przeglądu Sportowego". Panie i Panowie, wirus pozwolił Wam robić świetną gazetę.

Bardzo bym chciał, aby to się nie skończyło, gdy wróci normalny sport, a nie tylko ta smutna gra o telewizyjną kasę, którą widzieliśmy we wznowionej Bundeslidze. Z oglądania tego radości miałem tyle co pies w studni, było mi z każdą minutą smutniej i jedyną pociechą jest nadzieja, że refleksje pomeczowe w poważnej prasie (a Niemcy pod tym względem są krajem uprzywilejowanym) wciąż będą okazją do zamyślenia o czymś więcej niż forma Lewandowskiego.

Zacząłem osobistym wspomnieniem i tak skończę. W roku 1996 byłem sprawozdawcą „Rz" z Wimbledonu. To turniej pamiętany do dziś, bo prawie przez cały pierwszy tydzień lało, czego nie pamiętali nawet najstarsi honorowi stewardzi bardziej niż zwykle opici Pimm'sem. Na korcie centralnym śpiewał Cliff Richard z Martiną Navratilovą, a my patrzyliśmy w okna, wsłuchiwaliśmy się w głos spikera („niestety, deszcz ma skłonność do kontynuacji") i poszukiwaliśmy tematów do korespondencji.

Tuż po powrocie w redakcji spotkałem Stefana Bratkowskiego. Podał mi rękę i powiedział: „Jak ty świetnie pisałeś z tego Wimbledonu, ale potem oni zaczęli grać".

Komentarze
Jędrzej Bielecki: Migracja w UE, czyli pyrrusowe zwycięstwo Kaczyńskiego nad Tuskiem
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Jak zostać memem? Podbój internetu w stylu Jacka Protasiewicza zawsze kończy się tak samo
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Po ataku Iranu na Izrael. Zachód musi być i policjantem, i strażakiem
Komentarze
Joanna Ćwiek-Świdecka: Prawo do aborcji nie równa się obowiązkowi jej przeprowadzenia
Komentarze
Marzena Tabor-Olszewska: Co nas – kobiety – irytuje w temacie aborcji