Od tej pory nic już dla Jarosława Kaczyńskiego w głosowaniach parlamentarnych nie będzie pewne. Porozumienie po dymisji Gowina nie jest stabilnym ogniwem politycznego łańcucha na prawicy. Mimo że Gowin teoretycznie z Kaczyńskim przegrał, do kiedy jego zdanie będzie się w Porozumieniu liczyło, prezes PiS nie może być pewny stabilnej większości. Dla Jarosława Kaczyńskiego zaczyna się parlamentarny rollercoaster. A Jarosław Gowin, pozornie w poniedziałek rano rozłożony na łopatki, będzie mógł w swoim Sulejówku przyjmować lub odrzucać zabiegi prezesa.
Nic nie ilustruje lepiej prawdy o tym, jak zmienne bywają koleje losu, niż sejmowy poniedziałek. Każdy, kto śledził wydarzenia w Sejmie, widział najpierw przegranego wicepremiera Gowina, który przymuszony przez Kaczyńskiego oraz własną partię podaje się do dymisji i daje zgodę na indywidualne głosowanie w sprawie nowelizacji kodeksu wyborczego, a potem był świadkiem szoku, kiedy się okazało, że PiS-owi nie starcza głosów, by wprowadzić tę sprawę do porządku obrad. Przegrany z pozoru Gowin, któremu nie udało się przekonać opozycji do konstytucyjnego wydłużenia kadencji Andrzeja Dudy, z chwilowo rozdającego karty został rano w sprawie zmiany terminu wyborów przez moment bez argumentów. Świetnie to wykorzystał Kaczyński, usztywniając swoje stanowisko w sprawie głosowania nad zmianami w kodeksie. Gowin dostał od prezesa PiS prostą alternatywę: Porozumienie poprze głosowanie korespondencyjne albo musi odejść z rządu.
Wybrał to ostatnie, ale tylko połowicznie. Złożył dymisję, ale partii nie wycofał.
Argumenty przeciw buntowi wydawały się przytłaczające. Po pierwsze, Porozumienie jest wciąż zbyt słabe, by pozwolić sobie na konfrontację wyborczą z rozpędzonym politycznym walcem PiS, po drugie, zbyt uwikłane w synekury, a po trzecie, jego osobiste przywództwo mogłoby zostać w tej sytuacji zakwestionowane. Jednocześnie poparcie przez Gowina oprotestowanych przez niego „na twardo" wyborów 10 maja musiałoby oznaczać polityczną porażkę ugrupowania i osobistą klęskę wizerunkową. Wybrał, co należy podkreślić, bardzo ryzykowną drogę pośrednią. Podał się do dymisji, ale nie zrezygnował z udziału swojej partii w Zjednoczonej Prawicy, wskazując przy tym na Jadwigę Emilewicz jako kontynuatorkę swojej misji.
Czy Jarosław Gowin i jego partia mogli się zachować inaczej? Trudno tu o przekonujące argumenty. Głosowanie korespondencyjne w innym niż majowy terminie ma sens. Potrzeba tylko czasu, by taką operację przygotować. Zerwanie zaś koalicji oznaczałoby przyspieszone wybory parlamentarne, równie absurdalne w kolejnych miesiącach jak prezydenckie.