Wielu komentatorów nie ma w tej sprawie złudzeń: „Narodowa cisza i skupienie w obliczu śmierci prezydenta Gdańska miały szansę trwać tylko do czasu pogrzebu. Ale dzień, dwa po tym, jak wiatr rozwieje resztę kadzidlanego dymu, rzucimy się sobie do gardeł. W tym sensie wojna polsko-polska została tylko na chwilę zawieszona. Powróci, bo jest naszym naturalnym stanem. Podziały są zbyt podstawowe, zajadłość zbyt wielka. I w ogóle jesteśmy narodem zbyt durnym, by zrozumieć lekcje, jakie nam daje historia".
Oczywiście nie można wykluczyć, że zwaśnione strony zaczną się atakować z jeszcze większą zajadłością, a na sztandarze, przynajmniej jednej ze stron, pojawi się oblicze Pawła Adamowicza. Ktoś przecież może rzucić hasło: mamy swojego świętego, niewinną ofiarę brutalnej polityki nienawiści, trzeba sprawcom oddać za swoje. Ktoś po drugiej stronie odpowie pięknym za nadobne, uruchomi najcięższe armaty w zawsze przygotowanej na kolejne podłości państwowej telewizji (vide sobotnie „Wiadomości" i ilustrowanie słów ojca Wiśniewskiego wizerunkiem Donalda Tuska) i następna batalia na śmierć i życie gotowa.
W naszym życiu społecznym, w naszej polityce mowa nienawiści jest nieunikniona – twierdzą uważni badacze i krytycy polskości. Nieprawda. To nie pierwszy ani jedyny w historii moment zaczadzenia języka nienawiścią. Mową nienawiści był język bolszewizmu. Mową nienawiści był cały oficjalny przekaz III Rzeszy (przeanalizował go precyzyjnie Victor Klemperer w swojej fenomenalnej książce „LTI – Lingua Tertii Imperii"). Wiemy dziś doskonale, że oba stanowiły wstęp do wielkich zbrodni. A zatem potrafimy taki język ocenić. Co więcej, umieliśmy się od niego uwolnić.
Mową nienawiści był język oficjalnej propagandy w czasie ludobójstwa Tutsi w Rwandzie. Mową nienawiści był i wciąż jest język morderców z ISIS. Jakoś nie mamy więc kłopotów z jego identyfikacją. A jeśli jest właśnie tak, to dlaczego mielibyśmy nie mieć go zwalczać? To z jednej strony kwestia determinacji, z drugiej odpowiedniego instrumentarium.