Scenariusz wyborczy jest więc już niemal domknięty. Piszę „niemal”, bo nieznane są decyzje na lewicy. Trudno jednak sobie wyobrazić, by lewica się z sobą nie dogadała. Mimo wzajemnych uprzedzeń, byłoby prawdziwym absurdem, by wspólnota ideowa padła na ołtarzu egoizmów, i to egoizmów samobójczych.

Żaden z potencjalnych koalicjantów na lewicy osobno nie ma szans. Wiosna nie ma pieniędzy, struktur i kandydatów, ale ma elektorat. SLD nie ma elektoratu, za to pieniądze i struktury. Razem zaś (nie przeceniając zasobów tej partii), kilka młodych twarzy. Jeśli dojdzie do porozumienia i uda się bezkonfliktowo stworzyć listy, może być z tej mąki chleb. Szacuję szanse lewicy ostrożnie na 8 – 10 procent. Czy to dużo? Bardzo dużo. I do osiągniecia wyłącznie dzięki niebagatelnemu wysiłkowi kandydatów. Paliwem nie może być więc wyłącznie proseco z Placu Zbawiciela i grill na działce u Włodzimierza Czarzastego. Lewica, by przetrwać musi podciągnąć rękawy i zabrać się do roboty. Nie tylko ona zresztą. Cała reszta w nie mniejszym stopniu.

A cała reszta na opozycji, pomijając ambitny, ale skazany na pożarcie plankton, to Platforma i koalicjanci, oraz Koalicja Polska, która na dodatek musi zwinąć żagle, bo start pod tym szyldem oznacza podniesienie progu do 8 proc., czego osiągniecie jest poza zasięgiem ludowców. Zostaje więc Koalicja Obywatelska Schetyny i Polskie Stronnictwo Ludowe wsparte kilkoma przedstawicielami konserwatywnego skrzydła Platformy.

Czy taka opozycja naprzeciw monolitu prawicy ma szanse? Tak i nie. Zgodnie z dotychczasowymi badaniami (choć taki scenariusz nie był badany) raczej nie. Wedle ostatniego sondażu IBRiS tylko szeroki front opozycji (PO-PSL-SLD-Nowoczesna - 38.5 proc.) wsparty wynikiem formacji lewicowej (Wiosna – Lewica Razem – 8 proc.) może dać realną przewagę nad Zjednoczoną Prawicą (42.7 proc.). Jednak szansa moim zdaniem jest w tym, że trzy formacje opozycyjne (prawica – centrum – lewica) dzięki odrębności mogą wyostrzyć programy i retorykę wyborczą. Wspólna koalicja daje premię za jedność, ale skazuje na przytępienie haseł. Zaś taka polityczna amorficzność nie jest w stanie uruchomić politycznych emocji, ergo zaangażować szerszego elektoratu. A dziś, po tym, jak emocjonalna kampania Prawa i Sprawiedliwości przyciągnęła do urn dodatkowe dwa miliony prawicowego elektoratu, tylko nadzwyczajna mobilizacja elektoratu liberalnego może dać w tej dziedzinie przewagę opozycji.

I jeszcze jedno. Te wybory nie mogą angażować tylko partii i ich elektoratu. Tak jak PiS stworzył zaplecze w klubach „Gazety Polskiej”, środowiskach Radia Maryja etc, tak bez uruchomienia szerszych kręgów formacji obywatelskich opozycja nie jest sobie w stanie poradzić. Dlatego nie bez znaczenia dla wyniku wyborów są samorządowcy. Inicjatywa Frankiewicza, Truskolaskiego i Dulkiewicz naprawdę może przeważyć szalę. Choć pamiętajmy, że będą oni wspierać także drugą stronę. Inicjatywa „Bezpartyjnych samorządowców”, która liczy na 10 proc. głosów już czeka w progach startowych, by poprzeć wygranych. Paradoksalnie zwycięży ten, kto zmobilizuje szersze kręgi nieidentyfikujących się z partiami obywateli. To istota jesiennej konfrontacji, której stawką jest format polskiej polityki na kolejne dekady.