Na pierwszy rzut oka to nie mogło się udać. Wydarzenie sprzed ponad trzydziestu lat, nawet jeżeli spektakularne i nie dość jeszcze popkulturowo ograne, wydawało się za bardzo uwikłane w historyczne konteksty, żeby stać się tematem opowieści porywającej tłumy. Ale twórcy serialu „Czarnobyl” jego tematem uczynili coś innego: mechanizm powstawania wspólnoty strachu. Być może ostatniej prawdziwej wspólnoty politycznej na jaką nas jeszcze stać.

Dopiero ostatnia fala upałów nad Polską pomogła mi zrozumieć fenomen tego serialu. Poprawnego, przy odrobinie dobrej woli ze strony widza nawet wciągającego, ale nie dorastającego do hołdów wznoszonych na jego cześć. Ale wystarczyło przez kilkanaście dni odczuć ocieplenie klimatu na własnej skórze, poczytać prognozy dotyczące przesunięcia się linii brzegowej Bałtyku pod Toruń czy wyczerpania większości globalnych zasobów wody do 2050 r. i wszystko zaczynało być jasne. I nie ma najmniejszego znaczenia, że te groźby i proroctwa mogą mieć tyle samo wspólnego z prawdą co, składająca ofiarę z faktów na ołtarzu dramaturgii, fabuła „Czarnobyla”.

W chłodnym, inkluzywnym do granic możliwości projekcie demokracji liberalnej jedyną siłą zdolną do wyznaczenia prawdziwej, respektowanej przez stojących z obu jej stron granicy jest strach. Niewidoczne na pierwszy rzut oka zagrożenie – jak chmura radioaktywnego pyłu czy zmiana klimatu – jest doskonale demokratyczną procedurą włączania poszczególnych członków do jednej wspólnoty. Jako stojący w obliczu tego samego niebezpieczeństwa stają się jednocześnie bliscy sobie nawzajem i obcy tym, którym ono nie zagraża. Każda inna wspólnota: języka, kultury, historii, wartości wypada blado w obliczu tej, w której gra idzie o najwyższą stawkę – przetrwanie.

„Czarnobyl”, mimo tych trzydziestu kilku lat jakie minęły od eksplozji i wszystkich niedociągnięć, i zafałszowań scenariusza, pod jednym względem jest aktualny i prawdziwy. Bo wywlókł na światło dzienne mechanizm, który dopiero się rozpędza.