Dzieje się tak dlatego, że w każdym sporze racje dzielą się zazwyczaj według linii podziałów społecznych oddzielających PiS i jego wyborców od osób, które nie uważają Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego za najlepsze, co spotkało Polskę od 1989 roku. O ile jednak pierwsza grupa jest zwarta, o tyle druga sprzeciwia się PiS z bardzo wielu pozycji, a w owym chórze krytyków PO faktycznie pełni rolę dominującą, ale nie jest hegemonem – a tylko hegemonia PO na opozycji równoważyłaby „efekt polaryzacji” po stronie PiS-u.

W efekcie np. podział w stosunku do protestu nauczycieli, który procentowo – jak wskazują sondaże nawet zazwyczaj łaskawego dla każdej partii rządzącej CBOS-u – mógłby być niepokojący dla rządzących (według CBOS 44 proc. popiera strajk nauczycieli, a 36 proc. jest przeciw) – nie wywołuje przesadnie nerwowych reakcji w obozie władzy. Wręcz przeciwnie – PiS jest dość konsekwentny w swoim przekazie, w którym przewodniczący ZNP jest groźnym warchołem, strajkujący nauczyciele zapominają o swoich uczniach, a „Solidarność” jest jedynym związkiem właściwie dbającym o interes pedagogów i ich uczniów. Dzieje się tak dlatego, że owe 36 proc. przeciwnych strajkowi – to niemal w całości elektorat PiS, podczas gdy popierający strajk to mozaika składająca się z wyborców o poglądach lewicowych, liberalnych, chadeckich, których serca biją dla bardzo wielu różnych partii. Dlatego, z punktu widzenia strategii wyborczej przed zbliżającymi się wyborami do Sejmu, to 36 proc. może znaczyć więcej niż 44 proc. Warto przypomnieć, że w 2015 roku bezwzględną większość PiS-owi dało 37,58 proc.

PiS konsekwentnie od 2015 roku zaostrzając konfrontacyjną retorykę i ustawiając każdy konflikt jako starcie my-oni, patrioci-Targowica, kochający Polskę-darzący ją mniej wylewnymi uczuciami, stosuje dość skutecznie starą skądinąd strategię divide et impera, przy czym w odróżnieniu od jej klasycznej wersji nie występuje w roli arbitra między zwaśnionymi stronami, ale zagospodarowuje niemal całkowicie jedną stronę każdego sporu. W efekcie ani masowe protesty przeciwko reformie sądownictwa latem 2017 roku, ani słynne 1:27 na szczycie Rady Europejskiej, ani dość liczne swego czasu manifestacje KOD-u, ani czarne protesty, ani wreszcie organizowane obecnie w całej Polsce wiece poparcia dla nauczycieli – nie zmieniają sondażowego układu sił. Za każdym bowiem razem PiS mobilizuje i zbiera pod swoimi sztandarami tą samą grupę wyborców (mobilizując ją przy okazji i zwiększając jej spójność), podczas gdy po drugiej stronie są to doraźne antyPiS-owskie sojusze wielu różnych środowisk. Gdyby Grzegorzowi Schetynie udało się przez cztery lata zostać niekwestionowanym liderem opozycji, taka strategia mogłaby być dla PiS ryzykowna.

Ale – co pokazują sondaże i pojawienie się na polskiej scenie politycznej Wiosny – to się nie udało. W najnowszym sondażu IBRiS dla Onetu, gdzie opozycja nie występuje jako jednolity blok – PiS uzyskuje 39,7 proc. głosów, a druga w tym zestawieniu PO – 17,3 proc. Wiosna może liczyć na 7,9 proc., Kukiz’15 – 6,1 proc., SLD – 5,2 proc. Takie wyniki mogłyby ponownie dać PiS-owi bezwzględną większość – w razie potrzeby zapewne partia Jarosława Kaczyńskiego byłaby w stanie wyciągnąć kilku posłów z Kukiz’15, a kto wie, może nawet centroprawicowych posłów Platformy. Co ważne – sondaż przeprowadzono 12 kwietnia – cztery dni po rozpoczęciu strajku nauczycieli.

Opozycja jest oczywiście tego świadoma, dlatego dziś przystępuje do wyborów jako jeden blok. Pytanie jednak, czy taką jedność będzie w stanie utrzymać przed wyborami do parlamentu (choćby w PSL nawet dziś jest wiele głosów, które mówią, że do Sejmu partia musi startować samodzielnie). Aa nawet jeśli będzie w stanie utrzymać – to na ile spójnie się w tej wymuszonej jedności zaprezentuje. AntyPiS, o którym lubią mówić politycy partii rządzącej, ma bowiem bardzo wiele twarzy, a problemy z tym, by łączyć ogień z wodą widać już dziś, gdy Platformę porzuca np. Jan Rulewski nie mogąc pogodzić się z obecnością niektórych polityków związanych z SLD na listach wyborczych Koalicji Europejskiej. A co stałoby się, gdyby Włodzimierz Czarzasty musiał tworzyć rząd z Grzegorzem Schetyną, Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem i Robertem Biedroniem? W Polsce – do czasu koalicji PO-PSL – nawet dwuczłonowe koalicje bardzo szybko pogrążały się w wyniszczających sporach. Ułożenie koalicji cztero- czy pięcioczłonowej mogłoby być zadaniem, przy którym rozplątywanie węzła gordyjskiego jest prostą zagadką logiczną.

Dlatego PiS zapewne będzie dzielił dalej. Bo dzięki tym podziałom ma szansę nadal rządzić.