Ledwie rok później referenda w Wielkiej Brytanii i Włoszech zakończyły błyskotliwe kariery Davida Camerona i jego włoskiego kolegi Matteo Renziego. Pierwszy nie docenił siły zwolenników Brexitu, drugi przeliczył się z poparciem opinii publicznej i przegrał referendum konstytucyjne. Skutek zabawy referendalnymi zapałkami dla obu był taki sam. Ponieśli klęskę. O co więc chodzi w sprawie polskiego referendum Andrzejowi Dudzie? Czyżby ryzykował interes polityczny macierzystej partii? Bo przecież wcale nie musi być tak, jak pisał wczoraj na łamach „Rzeczpospolitej" Paweł Kowal. Referendum niekoniecznie musi się skończyć kompromitacją obowiązującej konstytucji i tworzących ją 20 lat temu „łże-elit".

Mimo zmasowanej propagandy prorządowych mediów zaprezentowany przez wnioskodawców nowy model ustrojowy (jakiż inny niż ten wychodzący prosto z Nowogrodzkiej) może zostać przez większość Polaków odrzucony albo zignorowany. PiS straciłby wtedy wszelki mandat do forsowania zmian konstytucyjnych. Gra jest zatem ryzykowna i nie dziwię się fali krytyki pod adresem prezydenta, która płynie ze strony części elit PiS.

Osobną sprawą jest stanowisko opozycji. Ta oczywiście nie ma żadnego interesu, by przystąpić do debaty inicjowanej przez niechętnego jej Andrzeja Dudę. Stoi natomiast przed dylematem: mobilizować opinię publiczną do masowego udziału w głosowaniu i odrzucenia zmiany czy grać na obniżenie frekwencji, tłumacząc, że referendum to de facto zamach na demokrację. Każda z tych ścieżek ma sens, choć rozważanie wysokiej frekwencji, która mogłaby spowodować, że wynik referendum będzie wiążący, od razu włożyłbym między bajki. Nieważne w końcu są też referendalne pytania, bo niezależnie od ich treści ludzie głosować będą za albo przeciw PiS. To, co naprawdę się liczy, to długoterminowe trendy poparcia. Bo referendum to zawsze plebiscyt popularności rządzących. Stratedzy PiS doskonale o tym wiedzą. Więc jeśli w przyszłym roku partia Prezesa nie będzie miała dostatecznie dobrych sondaży, żadnego referendum się nie doczekamy.