We Włoszech odbywa się referendum konstytucyjne, którego porażka oznacza dymisję premiera Renziego i otwarcie drogi do władzy dla dziwacznych populistów pod wodzą komika. W Austrii zaś powtórka wyborów prezydenckich, które - jak wynika z większości sondaży - wygra kandydat skrajnej prawicy.
Nie są to pierwsze ani ostatnie wydarzenia o takim znaczeniu dla wspólnoty europejskiej, której członkostwem my, Polacy, cieszymy się ledwie tuzin lat. Było już referendum, w którym Brytyjczycy wyrazili chęć rozwodu. A w przyszłym roku czekają nas wybory w kilku ważnych państwach - Holandii, Francji i Niemczech. Każde z nich może się przyczynić do rozkładu Unii, choć te w najistotniejszych – Niemczech wydają się na szczęście najmniej groźne.
Prawie w całej starej Europie nasila się zjawisko bardzo niekorzystne dla Polski: prawie wszystkie partie - które od lat tkwiły w opozycji, wyśmiewane przez elity, a teraz szykują się do wyznaczania kierunków polityki międzynarodowej - są prorosyjskie, antybrukselskie i antyamerykańskie. Upodabniają się do nich - by nie oddać władzy - partie głównego nurtu. We Francji prezydentem będzie albo liderka wyklętego dotąd Frontu Narodowego Le Pen, albo - na razie to bardziej prawdopodobne - polityk centroprawicy Fillon, który w miłości do Kremla ją przebija, a we wstrzemięźliwości wobec USA jest jej bliski.
Tak czy owak, nowy prezydent Francji będzie próbował zmieniać Unię w kierunku groźnym dla Polski. A jeżeli towarzyszyć mu będą prezydenci Hofer (w Wiedniu), premierzy Grillo (w Rzymie), Wilders (w Hadze), to z tej Unii, dającej nam szansę rozwoju i poczucie bezpieczeństwa, niewiele zostanie.
Czy to nie jest niepotrzebne straszenie? Przecież po referendum w sprawie Brexitu nic się jeszcze tak naprawdę nie zawaliło.