Koronawirusowa zaraza przyniosła bezprecedensowe zawirowania na rynku nieruchomości. Nie ominęła rynku mieszkań na wynajem, który w Polsce zdominowany jest przez inwestorów indywidualnych. Szybko przekonali się oni, że niełatwe jest życie rentiera.
Pierwszy cios przyszedł wraz z lockdownem i zakazem najmu krótkoterminowego, który wcześniej kusił możliwością uzyskania zwrotu rzędu kilkunastu procent w skali roku. Anglicy już nie szturmują Krakowa. Chyba tylko właściciele mieszkań w typowo wakacyjnych kurortach mieli powody do zadowolenia, kiedy rodacy postanowili nie wyjeżdżać na odpoczynek za granicę, lecz spędzić urlop w kraju.
Koniecznością okazało się „przebranżowienie" z najmu krótkoterminowego na długoterminowy, gdzie stopy zwrotu są już jednocyfrowe. Ale i ten rynek dotknęły kłopoty, odpłynęli z niego studenci i pracownicy z Ukrainy. Wraz z rosnącą podażą mieszkań osoby myślące o najmie mogą przebierać w ofertach, właściciele stanęli przed koniecznością obniżenia oczekiwań co do wysokości czynszu.
Czy można mówić o tąpnięciu na rynku najmu? Dwucyfrowy spadek stawek może robić wrażenie, ale część obserwatorów wskazuje, że może to być złudzenie: lepiej wyposażone i utrzymane mieszkania w lepszych punktach miasta znajdują najemców, a te gorsze – które często wybierali studenci czy pracownicy zza wschodniej granicy – nie. To właśnie one spychają w dół średnie ceny ofertowe.
Jak dotąd nie słychać, by inwestorzy masowo wyprzedawali mieszkania z powodu niespinającego się bilansu, zapewne dlatego, że większości tego typu zakupów dokonywano za gotówkę. W gorszej sytuacji mogą być ci nabywcy, którzy chcieli zostać rentierami na kredyt.