Protesty w Katalonii rozpoczęły się po tym, jak hiszpański Sąd Najwyższy skazał na długoletnie więzienie byłych członków katalońskiego rządu, który przeprowadził uznane przez Madryt za nielegalne referendum ws. niepodległości Katalonii w 2017 roku.
W niedzielę grupa demonstrantów zablokowała ulicę w pobliżu siedziby hiszpańskich władz w Katalonii, obrzucając policję torebkami ze śmieciami.
Mniejsza grupa demonstrantów zablokowała ulicę we wschodniej części miasta.
W niedzielę wieczorem w Barcelonie nie dochodziło jednak do aktów przemocy, które towarzyszyły protestom w poprzednich dniach (kulminacją protestów był piątek, gdy zamaskowani demonstranci podpalali kosze na śmieci w mieście i obrzucali policję kamieniami, kostką brukową i butelkami).
"Jesteśmy ludźmi pokoju" - głosił transparent, który nieśli ze sobą demonstranci na jednej z ulic Barcelony.
Szef MSW Hiszpanii, Fernando Grande-Marlaska poinformował wcześniej, że w starciach z demonstrantami rannych zostało 288 policjantów, uszkodzono 267 policyjnych pojazdów i aresztowano 194 osoby.
- Skala zamieszek się zmniejsza, ale pracujemy nad tym, aby ustały całkowicie - podkreślił minister.
Tymczasem burmistrz Barcelony Ada Colau poinformowała, że dwie osoby poszkodowane w czasie protestów - policjant i uczestnik demonstracji - są w stanie krytycznym. Kilka osób miało też stracić wzrok w jednym oku w wyniku użycia przez policję gumowych kul.
W niedzielę w Barcelonie doszło do demonstracji przeciwników niepodległości Katalonii, zorganizowanej przez Alberta Riverę, lidera Ciudadanos, który wezwał do zakończenia aktów przemocy.
Rivera oskarżył rząd w Madrycie o to, że ten robi zbyt mało, by zapanować nad sytuacją w mieście.
- Ludzie nie mogą zaprowadzić dzieci do szkoły, nie mogą otworzyć swoich sklepów - mówił Rivera. - Rząd Hiszpanii musi chronić słabszych - dodał.
Władze szacują, że zniszczenia do jakich doszło w czasie protestów będą kosztować miasto ok. 2,8 mln dolarów.