Wyjazdowe posiedzenie hiszpańskiego rządu odbędzie się w piątek w Llotja de Mar, spektakularnym budynku siedziby izby handlowej w samym centrum Barcelony. Pedro Sanchez chce w ten sposób pokazać separatystom, że prowincją wciąż rządzi nie kto inny, tylko Madryt.
To ryzykowny manewr. Kontrolę nad ruchem niepodległościowym w coraz większym stopniu przejmują radykałowie skupieni w Komitetach Obrony Republiki (CDR). W ub. tygodniu zablokowali autostrady w prowincji. A na ten piątek szykują ogromne manifestacje w śródziemnomorskiej metropolii. Incydenty, nawet krwawe, nie są więc wykluczone, tym bardziej, jeśli do zabezpieczenia posiedzenia rządu zostanie użyta ogólnonarodowa Guardia Civil, a nie tylko katalońska policja Mossos de Escuardra.
Ale strategia Sancheza jest przemyślana. Socjalistyczny premier doszedł do władzy latem tego roku m.in. dzięki poparciu katalońskich nacjonalistów w Kortezach. Ci ostatni chcieli w ten sposób zemścić się na konserwatywnym premierze Marianie Rajoyu za jego twardą politykę wobec Katalończyków.
Od tego czasu relacje między nowym premierem a katalońskimi rebeliantami bardzo się jednak popsuły. Quim Torram, szef rządu regionalnego, ogłosił, że jego celem jest „droga Słowenii", która w 1991 r. wybiła się na niepodległość dzięki krótkiej, dziesięciodniowej wojnie, w której poległy 74 osoby. Tak, jakby demokratyczna Hiszpania była takim samym przeciwnikiem co autorytarna Jugosławia.
Sanchez nie pozostał dłużny i w przemówieniu w Kortezach porównał separatystów do zwolenników brexitu, którzy poprzez „kampanię kłamstw i manipulacji" doprowadzili Wielką Brytanię do katastrofy.