Swoją poprzednią fabułę „Czas, który pozostał" pokazał 10 lat temu. Przejmujący film dedykował matce i ojcu. Poprzez losy rodziny pokazał historię Palestyńczyków, którzy w 1948 r. pozostali w Nazarecie, stając się „mniejszością we własnej ojczyźnie".
– Na zawsze zostałem naznaczony brutalnymi wspomnieniami tamtego czasu – tłumaczył Elia Suleiman.
W „Tam gdzieś musi być niebo" palestyński artysta gra siebie, a może po prostu jest sobą. To starszy mężczyzna. Posiwiała broda, okulary w grubej oprawie, kapelusz. Na balkonie swojego mieszkania w Nazarecie pije kawę z małej filiżanki. Obserwuje, jak sąsiad podkrada innemu sąsiadowi cytryny z drzewa. Albo w rozprażonym, pustym mieście siedzi na ławeczce. Mija go grupa młokosów z pałkami. Potem przed jego oczami ukazuje się pobity mężczyzna.
Oglądamy kino kontemplacyjne. To dlatego krytycy porównują Palestyńczyka do Bustera Keatona, który z nieruchomą twarzą mierzył się z codziennością. Oto następny kadr: Suleiman pije wino w kafejce przy rynku. I znów patrzy. Na faceta, który oddaje mocz w załamaniu muru, na policjantów. Na kobietę przechodzącą wśród oliwnych drzew. W ciszy powraca pragnienie robienia filmów, wyrusza więc w podróż.
W Paryżu swoim zwyczajem zasiada w kafejce i będzie patrzył: na dziewczyny w krótkich spódniczkach, z rozwianymi włosami, w kolorowych butach na wysokim obcasie, na ratowników z ambulansu, którzy przywożą śniadanie śpiącemu na ulicy bezdomnemu, na turystów fotografujących się na moście nad Sekwaną. Posłucha grajka ulicznego, zobaczy czołgi przetaczające się 14 lipca przed budynkiem Banque de France. A od francuskiego producenta usłyszy: „Interesuje nas film o konflikcie palestyńskim, bo kibicujemy waszej sprawie. Ale nie chcemy żadnej dydaktyki ani taniej egzotyki. Dla nas pański projekt jest za mało polityczny, za mało palestyński".